Etykiety

Cebula

Danzig, 8 Grudnia 1933r.

Głuchy dźwięk uderzenia o bruk rozszedł się po okolicy. Kilka mew, tych które czuwały w stadzie śpiących ptaków na pomoście, nagle wystraszonych poderwało się do lotu, pociągając za sobą pozostałe. Zatoczyły koło nad zamarzniętym kanałem, by po chwili wrócić na drewniane nabrzeże. Zatrzepotały kilka razy skrzydłami, układając je z powrotem na grzbiecie, niezgrabnie poczłapały na krawędź pomostu, ułożyły głowy na miękkiej poduszce z piór, wtuliły dzioby i powoli zamykając oczy zapadły ponownie w czujny sen. Jedynie dwie z nich z wyprostowaną szyją czujnie przyglądały się uśpionej dzielnicy, kątem oka łypiąc na ciemną sylwetkę kobiety leżącej po środku ulicy.

Jej nienaturalnie wygięte ciało (z jedną podkurczoną nogą i wykrzywioną lewą ręką), przywarło prawym policzkiem do bruku i leżało bez ruchu na ośnieżonej drodze równolegle do budynku kamienicy czynszowej przy Steindamm. Odkryte czoło z opadniętymi w nieładzie włosami, zatapiało się skronią coraz głębiej w czerwonej kałuży krwi. Jej strużki szybko penetrowały każdą szczelinę pomiędzy kamieniami ulicznego bruku, zwalniając na przecięciach dróg, jakby zastanawiając się nad swoim wyborem; po czym, niczym fala wiosennej powodzi pochłaniająca gospodarstwa i domy, zmywała biały puch z czubków kamieni znikających pod jej napływem. Naprzemienne dreszcze zimna i ciepła przeszywały ciało kobiety. W głowie czuła potężny ucisk trudny do zlokalizowania, jakby ktoś położył worek ziemniaków i siedząc na nim, nieustannie się wiercił! W uszach jednostajny szum narastał i pęczniał, pozostawiając ją w środku nocy głuchą na jakiekolwiek dźwięki. Z prawego ucha wydostawała się mała czerwona strużka, jak wodospad spadała w dół i łączyła się tam z rosnącą kałużą krwi. Jeszcze trochę i w jej rozległej tafli przejrzy się księżyc, który rozświetla nad miastem bezchmurne niebo wznosząc się wysoko nad południowo - zachodnim horyzontem. Z każdym dniem go co raz mniej i choć na pierwszy rzut oka wydaje się, że jego pełna tarcza otoczona poświatą mroźnego powietrza wciąż widnieje na niebie, to proces znikania rozpoczął się nieubłaganie; cienieje z każdym dniem od przeszło tygodnia, kiedy osiągnął swoją pełnię. Po przeciwległej stronie, nad taflą spokojnej zatoki, roztacza swój niewidoczny znak litery 'W' gwiazdozbiór Kasjopei. Ona jednak tego nie widzi; jej otwarte oczy, szklące od zimnego powietrza ze łzami napierającego bólu, coraz mocniej zakorzenionego w jej świadomości, spoglądają w przeciwnym kierunku: na ośnieżony trawnik poprzecinany alejką drzew rozciągający się wokół nabrzeża, na wystający pokład i nadbudówkę przycumowanej barki, na uzbrojony pruskim murem przeciwległy brzeg, na spadziste dachy baraków frontem stojących do Motławy, wysokie mury spichrzów na wyspie i na ośnieżone wzgórze Biskupiej Górki - jak wielka pierzyna, pod którą schowało się miasto w zimowym śnie.

Ból się wzmagał. Nadciągał teraz z każdej obitej części ciała. Czuje zmęczenie pulsujące w głowie. Spogląda na wyciągnięte przed nią ramię z dłonią trzymającą okrągły przedmiot; ostatnią siłą woli widzi rękę, lecz oczy wilgotnieją na mrozie i kontury przedmiotu rozpływają się jak we mgle. Ból nieuchronnie wypiera szum w głowie i pożera jej ostatnie bastiony świadomości. Gdy widok ciemnieje pod zamkniętymi powiekami, z jej zakrwawionych ust, z ostatnim świadomym oddechem, wydostaje się cichy szept: "Życie…, życie jest jak cebula, którą obiera się ze… " - dwie łzy szybko spłynęły w dół po policzku, a jej dłoń bezwładnie otworzyła się i nieświadomie pozwoliła stoczyć się okrągłej kuli na bruk, która podskakując turla się coraz szybciej w stronę nabrzeża, by skacząc po schodach w dół wpaść na pomost i odbijając się niczym gumowa piłeczka zlecieć z niego na pokrytą lodem taflę Motławy płosząc śpiące mewy.

*

Potrzeba 300g miazgi cebulowej, litr wina białego, 100 ml miodu pszczelego i 50ml spirytusu dziewięćdziesięciosześcio procentowego; cebulę posiekaną zalać winem, dodać miód i spirytus a po wymieszaniu macerować przez 5 dni. Przez tyle dni gosposia zaglądała do metalowej miski, potrząsając i mieszając, po czym przykrywała talerzem i odstawiała na półkę nad piecem. W końcu przelała do butelki po winie i od tej pory sumiennie przypominała, zgodnie z poleceniami pani, podawać panu domu kieliszek wywaru po zjedzonym śniadaniu. Był to sprawdzony sposób by uchronić się przed zimowymi chorobami, a także na obniżenie ciśnienia krwi, zalecany przez doktora Hoffmanna podczas ostatniej wizyty w domu Muhlów przy Schwarzer Weg 4 we Wrzeszczu.
- Tak John - mówił doktor pakując swoją torbę. - Trzeba się tym zająć, bo z wiekiem będzie coraz gorzej. Bycie introwertykiem często okupione jest apopleksją! A ty trzymasz swoje uczucia na wodzy, nie wypuszczasz ich na świat i toczysz wojny w środku, zamkniętym szczelnie dla innych. Dobrze, że chociaż masz te swoje książki. Zawsze to jakiś wentyl, przez który możesz wypuścić nadmiar złych doświadczeń, na które z racji swojej pracy jesteś bezustannie narażony.

Stojąc teraz przed biurkiem w swoim gabinecie, nadinspektor Muhl czuł nieustannie smak cebuli w ustach. Starał się pamiętać, by za blisko nie podchodzić do rozmówcy. Krępowało go to i odbierało pewność siebie, jakże potrzebną, gdy kieruje się całym departamentem policji kryminalnej w mieście. Nie należał do osób przebojowych, był raczej skryty i małomówny, potrafił jednak nawiązać poprawne relacje z podwładnymi. Nieskory do dyskusji, kwitował utarczki słowne chwilą milczenia i stanowczą postawą. Rzadko podnosił głos i starał się panować nad swoimi emocjami. Choć ostatnio przychodzi mu to z trudem - coraz bezczelniej przez drzwi gabinetu prześlizguje się propaganda nowego jutra, euforia nowego porządku, który to on i jego ludzie, jako jeden z trybików działającej w Gdańsku policji, ma rzekomo wprowadzać w życie, przymykając oko na ustanowione prawo.

Usiadł ciężko na swoim krześle z drewnianym, wysokim oparciem, ozdobionym rzeźbionym herbem miasta, trzymanym przez dwa wsparte na tylnych łapach lwy. Wyjął sok z czarnej porzeczki przyniesiony z domu i wlał go dopełniając filiżankę herbaty do pełna. To wypróbowany sposób na zabicie smaku cebuli - powiedziała gosposia pakując butelkę do aktówki. - Pić kwaśny sok z owoców, a porzeczka nadaje się do tego wyśmienicie, i dodatkowo jest źródłem witaminy C a to teraz w grudniowe dni najlepsze lekarstwo! Lubił ten słodko-kwaśny smak połączony z aromatem mocno zaparzonej herbaty, który rozpływał się w okolicach podniebienia wraz z ciepłem napoju, gdy ostatni łyk dawno spłynął do żołądka. Usłyszał pukanie do drzwi. Odsunął filiżankę od ust i postawił na drewniany blat biurka.
- Proszę wejść.
- Dzień dobry panie nadinspektorze. - Gotfryd Geller wyprostowany na baczność ukłonił się, stając na środku gabinetu.
- Proszę spocząć.
- Panie Kierowniku, właśnie był telefon z III rewiru na Łąkowej - komisarz podszedł i usiadł na krześle przy biurku. - Znaleziono młodą kobietę w nocy przy Kamiennej Grobli. Żyła, ale była nieprzytomna i bardzo poobijana. Odwieziono ją do lecznicy. Czy mamy się tym zająć?
- Tak. Wyślij tam swoich ludzi. I każ im przyjść potem do mnie z teczką. Ta sprawa jak i pozostałe - tu wskazał na biurko - mają być zamknięte do piątku! Rozumiemy się?
- Tak jest! - Geller wstał i przyjął postawę zasadniczą, po czym chciał wyciągnąć prawą rękę w górę, lecz zreflektował się szybko, odwrócił na pięcie i odszedł, kłaniając się jeszcze przed zamknięciem drzwi.
Ten też już chodzi na popołudniowe musztry - westchnął Muhl, lekko kiwając głową z niedowierzaniem. Spojrzał na biurko i na akta leżące po jego prawej stronie; ile jest w nich prawdy, a ile spreparowanych zeznań? Ile rzetelnej obiektywnej pracy, a ile nadużyć, wykorzystywanych w imię prawa? Od przeszło roku ma na karku Reilego, który siedzi mu w papierach i tylko szuka okazji, by wysłać na oględziny swoich ludzi. Tak zbierają informacje pod przykrywką prowadzonego śledztwa, zwłaszcza, gdy zamieszani są w to Żydzi czy Polacy. Nawet szef, prezydent policji gdańskiej, Helmut Froböss, wydaje się nie mieć nic przeciwko konspiracyjnej działalności Abwery w jej strukturach. Rozmawiał z nim, odwoływał się do zasad i kodeksu, w końcu wyraził swój sprzeciw, ale zamiast zrozumienia słyszał o nadzwyczajnych okolicznościach, o zagrożeniach czyhających na niemiecką tożsamość miasta - czuł, że boksuje powietrze. A jeszcze kilka lat temu potrafił identyfikować się z pracą policji i pełen ofiarności poświęcać swój czas i serce. W wolnych chwilach pragnął udokumentować jej rozwój przez powojenne lata, by trud ludzi budujących praworządność tego miasta nie został zapomniany. Jakże był dumny i pełen satysfakcji, kiedy zaledwie 4 lata temu wręczył Frobossowi pierwszy egzemplarz swojej książki o dziejach policji gdańskiej! Od tej pory wiele się jednak zmieniło, a w ostatnim roku szczególnie poczuł, jak trudno jest mu angażować się w swoją pracę. Nadal wykonuje ją najlepiej jak może, bo inaczej nie potrafi; tak został nauczony przez rodziców i dlatego sumienność i obowiązkowość stawia zawsze na pierwszym miejscu. Brakuje mu jednak teraz tego zaangażowania i poczucia wykonanej pracy zgodnie z własnymi zasadami jak przedtem. Rośnie w nim chęć ucieczki, porzucenia tego miejsca i powrót do roli adwokata, widząc w tym nadzieję podążania swoją drogą, choć wie że zachodzące zmiany dopadną go i tam nieuchronnie. Z lękiem widzi, jak rośnie rzesza ludzi, dla których nowa ideologia wypiera z ich przekonań sprawiedliwość i uczciwość. Jak zaraza rozprzestrzenia się po całym mieście roznosząc się drogą agitacji, oklejona słowami, które mają na nowo wzbudzić wśród ludzi poczucie wielkości. Ale, gdy ktoś chce być wielki, ktoś prawem proporcji i porównań musi być mały. Polacy krzyczą: Wielka Polska!, Niemcy: Wielka Rzesza!, ale w ich świecie jest tylko miejsce and jedną wielkość. To nie doprowadzi do niczego dobrego. Pewnie kolejna wojna jest kwestią czasu - westchnął.

Dlatego znalazł hobby - odskocznię od niepewnego jutra. Zaczął podróżować i w tym odnajduje harmonię i spokój; jeździ po okolicznych wioskach i utrwala ich zrównoważony świat na papierze. Opisuje historię, mieszkańców, domy, pałace, parki, jeziora, zwierzęta i krajobrazy. Wytycza ścieżki spacerowe i poleca miejsca, które warto odwiedzić. Gromadzi obserwacje i wkłada to teczki z podpisem "Przewodnik po Gdańskich Wyżynach", która z tygodnia na tydzień rośnie trzymana pod stertą akt na jego biurku. Teraz, czekając na powrót ludzi Gellera, wyciąga ją z pod spodu i otwiera na pierwszej stronie, gdzie znajduje notatki z ostatniej wyprawy. Kowall - widnieje pogrubiony napis u góry na środku kartki, a poniżej tekst zapisany drobnymi gotyckim literami, lekko pochylonymi w prawo - to notatki z ostatniej podróży. Założył okulary i z piórem w jednej ręce, gotowy do naniesienia ewentualnych korekt zatopił się w lekturze. Właściwie ilu było kowali w Kowalach? - pierwsza myśl jaka pojawiła się w jego głowie po przeczytaniu tekstu. Wie, ile było koni, bydła czy owiec w osiemnastowiecznej wiosce, ale nie udało mu się w żadnych dokumentach źródłowych, które studiował, znaleźć nawet śladu czy wzmianki o liczbie kowali.

Z rozmyślań wyrwało go pukanie do drzwi. Zdążył jeszcze wsunąć teczkę z powrotem pod akta, gdy w drzwiach ukazał się znów komisarz Geller i dwóch jego asystentów. Czas leci nieubłaganie, już południe, pomyślał patrząc na zegarek.
- Panie Kierowniku, mamy pierwszy raport z oględzin miejsca wypadku i kilka zeznań.
- Proszę pokazać. - Muhl otworzył podaną mu teczkę i w milczeniu czytał zapisane przez asystentów Bohma i Paulsa notatki. Kilkakrotnie przewracał ostatnią kartkę, po czym spojrzał na nich i powiedział: I to wszystko?
- Przykro mi to powiedzieć, ale… - tu asystent Artur Bohm zająkał się, przełknął ślinę i z lękiem kontynuował - większość śladów została zatarta przez policjantów z rewiru III i sanitariuszy, którzy przybyli na miejsce wypadku w nocy. Na ulicy została jedynie czerwona plama krwi.
- A zeznania? Macie coś?
- Tak. Byliśmy na komisariacie. Według wachmistrza Lebke, ofiara - Fryda Gurzyńska, lat około trzydziestu, leżała na środku ulicy ubrana w jedwabną bluzkę z krótkim rękawkiem i spódnicę. Wezwana karetka zabrała nieprzytomną do lecznicy Najświętszej Marii Panny na Schleusengasse.
- Czy odzyskała już przytomność? Byliście w szpitalu?
- Tak. Ja byłem, panie nadinspektorze - odezwał się drugi z asystentów, Ernst Pauls. - Wybudziła się, ale niestety, nic nie pamięta.
- A co mówią lekarze?
- Doktor Neukirch powiedział, że trzeba czekać. Może to być skutkiem pęknięcia czaszki i wstrząsu mózgu w wyniku upadku z wysokości, jak stwierdził, obrażenia wewnętrzne potwierdzają takie przypuszczenia.
- A więc wypadła z okna? - Muhl wstał od biurka i z rękoma na plecach zaczął przechodzić się powoli po pokoju.- Czy są jacyś świadkowie?
- Niestety nie - odezwał się Bohm. - Mam jedynie zeznania wachmistrza, który przesłuchał sąsiadów z kamienicy.
- I co?
- Wczoraj, w mieszkaniu kobiety odbywała się impreza z okazji urodzin jej bliźniaków, na którą zaprosiła kilku mężczyzn i kobiet z tego domu. Na uroczystości raczono się alkoholem. Zabawa przeciągnęła się do późnej nocy. Gurzyńska zostawiła nagle gości siedzących w kuchni i wyszła. Tyle udało się ustalić na razie.
- Nic nie słyszeli?
- Nie, panie nadinspektorze. Rozeszli się po mieszkaniach zaraz potem i dopiero rano dowiedzieli się, co się stało.
- Ciekawe.
- Mówili jeszcze, że jakaś melancholia ją ostatnimi dniami dopadła; niby po wyjeździe męża do obozu pracy. Zdaje się panie nadinspektorze, że mamy tu do czynienia ze zwykłą próbą samobójstwa - zakończył Bohm.
- Przebiegły samobójca może zaplanować swoją śmierć tak, żeby sugerowała morderstwo. Częściej jednak zdarza się, że morderca usiłuje rezultat swojej zbrodni przedstawić jako samobójstwo.
- Bardzo mądrze powiedziane, panie kierowniku! - Przytaknął żarliwie Geller i spojrzał gniewnie na asystenta: gdzie się ten młokos wyrywa przed szereg z hipotezą, pomyślał.
- To nie ja, to Cyril Polson. - Muhl wrócił do biurka i ponownie spojrzał na notatki. - Panowie, przede wszystkim mamy luki w protokole. - I zaczął wymieniać: jak ułożone było ciało po upadku, w jakiej odległości, jakim kierunku i kącie ułożenia w stosunku do miejsce wypadnięcia, brak informacji o oględzinach miejsca wypadania, stan ubrania: jakieś rozdarcia, przecięcia czy przetarcia? Czy znaleziono jakieś przedmioty przy ofierze. - Jutro do południa chcę mieć brakujące dane na biurku - zakończył wyliczanie i zamknął teczkę. - A teraz…
Nie skończył. Rozległo się pukanie i w drzwiach pojawił się wysoki mężczyzna w krótkich, ciemnych włosach z wyraźnie zaznaczonym przedziałkiem po lewej stronie głowy. Jego bystry wnikliwy wzrok odbijał się w soczewkach okularów nasuniętych na duży nos z małym garbem, na których zsunięte opierały się wygodnie. Czarne i gęste brwi tworzące niemal nieprzerwaną horyzontalną linię dzieliły twarz na dwie części. Usta w kształcie dwóch liter 'S' złączonych ze sobą poziomo przybierały grymas ciągłego uśmiechu pomieszanego z lekką nutą drwiny, co przydawało mu nadzwyczajną pewność siebie.
- Witaj Muhl. Widzę, że niezły u ciebie ruch dzisiaj. Nie chcę przeszkadzać, chciałem tylko upewnić się, czy pamiętasz o piątku?
- Dzień Dobry panie superintendencie Reile. Tak pamiętam, może być jedenasta?
- Pasuje. Będę u ciebie w gabinecie punktualnie - mówiąc to, Reile wnikliwie obserwował biurko. - Jakaś nowa sprawa?
- Tak, ale nic ciekawego. Kobieta wypadła z okna po imprezie alkoholowej w III rewirze.
- Nagły przypływ melancholii wzmocniony procentami?
- Możliwe. Do piątku zamkniemy sprawę - odpowiedział krótko. Wiedział, dlaczego go nie lubi, ten jego sarkastyczny ton i pogarda w głosie, myślał Muhl patrząc na nieschodzący uśmieszek wymalowany na twarzy Reilego.
- No to do piątku, panie nadinspektorze.
- Do piątku, panie superintendencie.
Wyszedł. Muhl spojrzał na milczące twarze Gellera i asystentów.
- Czy mówiłem już panom, że do piątku chcę wszystkie - tu pokazał biurko - sprawy mieć zakończone?
- Tak, panie kierowniku! - Odpowiedzieli chórem komisarz i obaj asystenci.

Muhl podszedł i otworzył okno. Poczuł mroźne powietrze wlatujące do środka. Zaciągnął się mocno i poczuł, jak orzeźwiający chłód wypełnia płuca. Chuchnął, a jego ciepłe powietrze zamieniło się w obłok pary. Spojrzał na niebieskie niebo i ciemniejące słońce na południowym zachodzie, zmierzające w kierunku pagórków Zigankenberg, za którymi za godzinę powinno się schować. Chwycił za klamkę i gdy już chciał zamknąć okno, z dołu dobiegł mocny, śpiewny okrzyk: Hering, hering tłusty jak Goring!
- A, to obwoźny rybak -zakomunikował, widząc furmankę po drugiej stronie ulicy, gdzie stał rząd czteropiętrowych kamienic.
- Zaraz wyślę wachmistrza, żeby go aresztował, panie nadinspektorze - Geller rzucił się do okna, by zlokalizować handlarza. - To oburzające, tak obrażać głowę państwa!
- Spokojnie, panie komisarzu. Nikogo pan nie aresztuje - oznajmił stanowczo Muhl i zamknął okno. Wysoki i postawny, wyższy o głowę, spoglądał na swojego podwładnego z góry. - Proponuję najpierw przejechać się po Gdańsku i okolicy. "Hering, hering so fett wie Goring" - tak powtarzają wszyscy, nawet dzieci; od kiedy nasz niemiecki as przestworzy został premierem Prus. Chce ich pan wszystkich zamknąć? Radziłbym nabrać trochę dystansu, Herr Geller. No, ale na mnie już czas, pora wracać do domu - obrócił się w stronę biurka. - Panowie, jutro przed dwunastą proszę zameldować się u mnie.

*

Asystent Pauls zrobił minę, jakby myślał o czymś bardzo apetycznym i nieświadomy oblizał usta językiem snując swoją opowieść.
- Jak ona umiała przyrządzać śledzie! - stwierdził pan Ludwik siedząc przy kuchennym stole. - Świeżo kupione smażyła na patelni, a zapach niósł się po całej kamienicy! Zalewała je gorącą wodą z octem w glinianej misce. Potem tylko jeszcze cebula, bo ja panie asystencie do wszystkiego dokładam cebulę! I można było jeść na okrągło. Oj, jej śledzie smakowały! Była dobrą gospodynią.
- Wtedy powiedziałem: Jest, panie Heidenrech. Wciąż żyje, a on zaczerwienił się; jak oparzony podskoczył na taborecie i mówi: I Bogu dzięki panie komisarzu! I Bogu dzięki!
- Co się jeszcze dowiedzieliście? - Zapytał nadinspektor Muhl.
Asystent wraz ze swoim przełożonym, komisarzem Gellerem, stali na środku gabinetu szefa w środowe południe. Przez okno przenikały do wewnątrz promienie słońca wznoszącego się nad Biskupią Górką na tle niebieskiego, bezchmurnego nieba.
- Pan Heidenreich był bardzo rozmowny i co najważniejsze, był do końca na imprezie w poniedziałek u Gurzyńskiej. Streścił niemal cały wieczór.
- To słucham, proszę mówić.
- Ludwik Heidenrech mieszka na Steindamm - zaczął Pauls - przy numerze 12 na tym samym piętrze co Oskar Lanz, który odnajmuje pokój Gurzyńskim. Razem z pozostałymi sąsiadami, Franzem Klingenbergem i wdową Goetz przyszli do Gurzyńskiej, która wyprawiała w poniedziałkowy wieczór urodziny swoich bliźniaków. Sprosiła jeszcze Blumę Gubrecht i rodzeństwo Lukasów, Paula i Annę. Każdy przyniósł coś z domu, a Gurzyńska upiekła biszkopt. Klingenberg przyniósł śliwowicę, bo właśnie urodziło mu się dziecko.
- Ej, jak taka okazja to ja zaraz wracam - powiedział Oskar i zniknął z kuchni przy aplauzie reszty gości. Po chwili wrócił.
- Ty to masz chłopie dojścia - westchnął Franz, który chwycił i oglądał pod światło butelkę rumu przyniesioną przez Oskara.
- To się wie - uśmiechnął się szeroko. - W kantynie zawsze zostaje po rejsie to, co turyści nie zdołają wypić, zanim chwiejnym krokiem nie zejdą na ląd. A butelka w rejestrze spisana jako otwarta, więc z rejestru skreślona. A że do połowy pełna… - Uśmiechnął się, wziął kieliszki ze stołu i ustawił je w szeregu, by napełnić jasno-brązowym płynem - Zdrowie!
- Zdrowie bliźniaków i nowonarodzonego małego Klingenberga!
- Jak się nazywał? Może pan powtórzyć? - Muhl nagle przerwał.
- Klingenberg. Franz Klingenberg.
- Co pan o nim wie?
- Mieszka z żoną kątem u wdowy Goetz. Obecnie bezrobotny, pracuje dorywczo w porcie. Można go często spotkać przy moście na Chmielnej, gdzie razem z innymi czeka na rozładunek wagonów. Podobno był w więzieniu za jakieś kradzieże. Przypadkiem o tym wspomniał Heidenrechowi.
- Nie chce mi się o tym mówić. Było, minęło, panie Ludwiku. Teraz jestem mądrzejszy i gdyby jeszcze raz się do mnie zwrócił, to bym mu powiedział, idź do diabła!
- A komu, Franz?
- Mojemu starszemu braciszkowi! To on wciągnął mnie w to bagno. Miałem niby na czatach stać, ale potem kazał mi wchodzić do środka i pakować skradzione rzeczy, z którymi następnego dnia leciałem przez pół miasta do pasera. Najgorsze to były te instrumenty muzyczne, jakie zwinęliśmy z Pruszcza. Nigdy się tak nie spociłem niosąc je w worku po ziemniakach, a one brzęczały ocierając się o siebie, jakby krzyczały rozpaczliwie wzywając pomocy.
Nadinspektor Muhl wstał, podszedł do szklanej gabloty i zaczął przeglądać stojące w równym rzędzie teczki.
- Proszę kontynuować - powiedział.
Asystent Pauls czuł suchość w gardle. Odchrząknął, przełknął ślinę i próbował przypomnieć sobie, co usłyszał dalej.
- Gdzieś około północy wszyscy zaczęli się zbierać od stołu, panie Komisarzu - opowiadał pan Ludwik. - Gurzyńska odprowadziła gości do drzwi i obiecała mi przynieść cebulę do tych śledzi, co wyjęła z kredensu w glinianej misce i postawiła na stół na koniec. Ale już nie wróciła, za to wrócił Oskar.
- O, widzę, że gospodyni brak - zdziwiony rozejrzał się po kuchni. - Za to cebula jest! Teraz dopiero będzie smakować, panie Ludwiku. - Położył dużą cebulę na stół i chwycił butelkę rumu. - No to poleję, żeby śledzik mógł sobie popływać - powiedział wesoło.
Wyjąłem na talerz solonego śledzia; dobrze wymoczony dał się rozłożyć na pół, tak że szkielet z ogonem oderwał się z łatwością od reszty i był gotowy do jedzenia. Przekroiłem płat i następnie podzieliłem go na kilka równych kawałków. Franz trzymając kuchenny nóż wziął cebulę i zdjął z niej łupinki.
- Gruba skóra - powiedział nie podnosząc wzroku. - Powiadają na wsi, że jak cienka skórka, to zima łagodna; a jak gruba to długa i ostra. Zanosi się surowa w tym roku.
Przekroił na pół, położył połówkę na drewnianej desce i zaczął kroić w talarki.
- Ja tam znam lepsze powiedzenie - Oskar skończył nalewać i usiadł z powrotem. - Słyszałem to od bosmana: kiedy żona chce mieć tyle płaszczy, ile ma ich cebula, mężowi płynie więcej łez niż od cebuli.
Zaśmialiśmy się wszyscy, po czym każdy wziął po plasterku i położył na kawałek śledzia. Zgrzytała między zębami; mocna i soczysta, wiercąca w nosie i gryząca w gardle, a słonawy smak śledzia łagodził jej metaliczny posmak.
- A ty Oskar, gdzie teraz pływasz? - Franz odłożył nóż, którym bawił się przez chwilę, przeciągając delikatnie opuszek palca po ostrzu. - Widać, dobrze ci się powodzi. Oprócz pensji zawsze coś przyniesiesz do domu: a to puszki z sokiem pomarańczowym czy ananasy, mydło kolorowe, jakąś butelczynę.
- Na "Preussen" pływam. Robimy kursy między Królewcem, Gdańskiem i Świnoujściem. Zaopatrzenie dla pasażerów pierwsza klasa, a jak zostaje nadwyżka to intendent dzieli po załodze za przyzwoleniem kapitana.
- Uczciwie - przytaknąłem, bo mój siostrzeniec pływał na "Under Danzig", ale tam to kapitan i ten, zaopatrzeniowiec, brali wszystko, sprzedawali na lądzie i dzielili się forsą.
- Ale ty Oskar - Franz podniósł głowę, a na twarzy można było dostrzec ironiczny grymas. - Tylko z tymi podarunkami dla Frydy troszkę zwolnij, bo jak przyjedzie stary to Ci może z własnego mieszkania wygonić! Marynarze to chyba w krwi mają, że żadnej z zasady nie przepuszczą! Ty, Oskar, a może ty ich specjalnie przyjąłeś pod dach bo ci się spodobała, co? - Franz rozpędzał się w niewybrednych żartach, najwidoczniej chcąc dokuczyć Oskarowi.
- Ja i Gurzyński znamy się od podwórka. Przyjąłem go pod dach, bo nie mieli gdzie się podziać po weselu. A co do babek - przerwał przegryzając ostatni kawałek cebuli w buzi - to ja już w pracy mam na co popatrzeć. Niejedna już panna w atłasowej sukience prosiła, by jej parasol potrzymać, kiedy przechadzała się niby to znudzona po pokładzie. Jedna to nawet chwyciła mnie za ramię i zapiszczała w zachwycie nad moim tatuażem!
- Nad tym burakiem?! - Zaśmiał się gromko Franz i chwycił go za dłoń, po czym odsłonił koszulę. Na ciemnej skórze przedramienia ukazała się niebieska obwoluta w kształcie niezgrabnie narysowanego serca, z żaglówką w środku. - Panie Ludwiku niech pan patrzy, jakie arcydzieło!
- Oj, przestań. - Oskar wyrwał rękę i poprawił rękaw. - To myśmy sobie z Gurzyńskim nawzajem zrobili jak mieliśmy po piętnaście lat! Ja jemu a on mi, a morza to my nawet na oczy nie widzieliśmy przedtem. Siedzieliśmy na parkowej ławce, maczając dwie igły powiązane nitką w atramencie i robili nawzajem tatuaże - znak dozgonnej przyjaźni. Ty się Franz…
- Mam - Muhl zamknął szafkę i wrócił do biurka. - Adolf i Franz Klingenbergowie. Oskarżeni o udział w szajce złodziei. Skazani w 1930. - Czytał uważnie akta. Teraz sobie wszystko przypominał: uganiali się za nimi przez trzy miesiące; od początku roku dokonali ponad 50 kradzieży w śródmieściu, Siedlcach, Wrzeszczu, Oliwie, Oruni i Pruszczu. Raz skradli towaru za ponad 2000 guldenów ze sklepu konfekcyjnego. Złapali ich w maju, a we wrześniu siedzieli już w celi. Najwięcej dostał brat Franza, pięć lat ciężkiego więzienia z utratą praw obywatelskich. Oprócz Helmuta Potocka, drugiego z hersztów szajki, reszta dosłała niższe wyroki. Franz Klingenberg dostał  półtora roku więzienia. Muhl położył teczkę na biurku i spojrzał na stojącego asystenta, który obserwował go przerwawszy relację wpół zdania.
- Panie Pauls, kilka kwestii, które trzeba wyjaśnić: po pierwsze - tu wyciągnął kciuk lewej dłoni i zaczął liczyć na palcach zadawane pytania - skąd przyszedł Oskar Lanz do kuchni?
- Poszedł po cebulę.
- Dwa: Jak długo go nie było?
- Nie było go jakiś kwadrans. Wyszedł z kuchni razem z innymi i Gurzyńską. Został tylko pan Heidenrech, tak mi mówił.
- Panie Ludwiku - powiedziała Fryda -  niechże pan jeszcze posiedzi tu z panią Gretą, a ja zaraz przyjdę, tylko gości odprowadzę i darowaną cebulę odbiorę.
Siedzieliśmy więc razem z wdową Goetz i wspominaliśmy nieboszczyka męża, z którym razem w porcie pracowałem zanim mi się wypadek nie przytrafił. Potem pani Goetz odwróciła się w stronę korytarza i upewniwszy, że korytarz pusty, powiedziała:
- Widziałam dzisiaj, jak pani Fryda łkała wtulona w ramię Lanza na piętrze. Coś mi się zdaje, że nieszczęśliwa ta nasza sąsiadka, co w taki uroczysty dzień pochlipuje, zamiast radować się widokiem dzieci; chłopaki rosną jak drożdże, urośli przez ten kolejny rok. Umęczona jest to pewnik, tak przy dwóch brzdącach dniem i nocą chodzić, ale ten jest smutek na twarzy wypisany, że nieraz sobie myślę, by jakiegoś nieszczęścia z tego nie było.
Tęskni pewnie - odpowiedziałem. - Gurzyński już od pół roku w obozie pracy siedzi. Wreszcie zarabia pieniądze, choć z dala od domu. Przyjeżdża raz na miesiąc, a wtedy radość wielka. Widziała pani, jak razem na spacer wychodzą? Aż miło popatrzeć.
- Tak - przytaknęła - ale wystarczy na nią popatrzeć w poniedziałek i na jej zapuchnięte od płaczu oczy. Co za czasy, panie Ludwiku, że też ludzie za chlebem zostawiają rodziny i jadą w nieznane. Dorośli cierpią, a co dopiero dzieci mają powiedzieć! A jakie tego skutki będą, to się przekonamy za kilka lat, jak dorosną wychowane bez ojców!
Tak sobie rozmawialiśmy smutno, gdy w drzwiach pojawił się Franz.
- A gdzie cebula? - Podszedł i położył nóż kuchenny na stole.
- Pewnie gospodyni zmęczona, poszła spać, a o cebuli zapomniała - pani Goetz wstała. - I na mnie pora. Będziecie musieli zjeść śledzie tylko z chlebem. - Niech pan, panie Klingenberg do nocy nie siedzi, bo jutro żonę w szpitalu odwiedzić trzeba i zanieść, co jej przygotowałam w kuchni. Dobranoc - rzekła na koniec i ruszyła do drzwi mijając się w przedpokoju z wracającym Oskarem.

    Ernst Pauls umilkł i spoglądał niepewnie na spokojną twarz Muhla. Zauważył grymas dezaprobaty w lewym kąciku ust szefa, który jakby przewidział odpowiedzi na dopiero co zadawane pytania.
- Rozmawiał pan z nim?
- Niestety nie. Wypłynął wczoraj rano.
- A Klingenberg?
- Klingenberga nie zastałem w domu. Pani Goetz powiedziała, że poszedł z rana do lecznicy zobaczyć się z żoną, a popołudniu pewnie jest na moście i wyczekuje na jakiś zarobek przy dworcu towarowym.
- I co znalazł pan go tam?
- Nie, nie było. Spotkałem tam jedynie niejakiego Josefa B., bezrobotnego kowala, który powiedział, że Franza dzisiaj nie widział.
- I co pan o tym sądzi, panie Geller? - Muhl oparł się o tył fotela i spokojnie czekał na odpowiedź milczącego do tej pory komisarza. Spoglądał na niego wnikliwie małymi oczami, ledwo widocznymi pod ciężarem opadających skośnie powiek.
- Dotychczas zebrane fakty wskazują na atak melancholii lub na nieszczęśliwy wypadek. Mogła wypaść albo wyskoczyć z okna, kiedy oddaliła się z kuchni. Nie widzę tu działania osób trzecich. Jeszcze dzisiaj wybiorę się do lecznicy by sprawdzić, czy stan poszkodowanej umożliwia przesłuchanie jej.
- Nie trzeba. - Muhl wstał i odwrócił głowę w stonę okna. Słońce świeciło jasno a promienie rozpraszały się na błękitnym niebie i odbijały w szkle. Co za piękna pogoda. Wyż trzyma, pomyślał. - Sam się przejdę. Mam ochotę na spacer.

*

Rześkie, grudniowe powietrze jakie towarzyszyło w drodze do lecznicy, szybko ustąpiło dusznemu powietrzu zmieszanemu z zapachem lizolu i antyseptyków wewnątrz budynku. Skojarzyło mu się z wonią kropli żołądkowych i wywołało nieokreślony lęk z chwilą, jak zamknęły się za nim ciężkie drewniane drzwi szpitala.

Spotkana na schodach siostra boromeuszka zaprowadziła go do sali na piętrze, gdzie równo przy obu ścianach stały po cztery metalowe łóżka. Zakonnica wskazała dyskretnie na pierwsze przy drzwiach.
- Dzień Dobry. Nadinspektor Muhl z gdańskiej policji - przedstawił się siedzącemu tyłem na łóżku mężczyźnie. - Przepraszam, że ośmielam się zakłócać spokój, ale chciałem się upewnić, czy poszkodowana, pani Fryda Gurzyńska odzyskała już świadomość.
- Niestety, nie. Wciąż nic nie pamięta. - Wstał od łóżka i odwrócił się.
- Pan…
- Gurzyński, mąż Frydy. Przyjechałem, jak tylko dostałem telegram.
Muhl przyglądał się twarzy rozmówcy; lekko kręcone włosy z przedziałkiem na środku opadały na bok zasłaniając zakola. Kilka poziomych głębokich bruzd na czole chowało w sobie cień smutku i trosk ostatnich godzin spędzonych po przyjeździe do miasta.
- Nie mogę w to uwierzyć, panie komisarzu - opuchniętymi oczami spojrzał w górę, ukazując zakrwawione białka. - Dlaczego ona mi to zrobiła?
Spazm przeszedł przez jego ciało, spuścił głowę i wzrok utkwił w kamiennej posadzce.
- Co ja teraz zrobię? Co z dziećmi? Co z pracą? My tu nie mamy rodziny, więc kto się nią i chłopcami zajmie? Ja, muszę przecież zarobić na życie - przerwał widząc wchodzącego lekarza do sali.
- Pan nadinspektor Muhl we własnej osobie, witam pana! - Doktor Neukirch ukłonił się na powitanie. - Zapewne chciałby się pan dowiedzieć czegoś o naszej niedoszłej samobójczyni.
- To nie zostało jeszcze ustalone, panie doktorze. Śledztwo jest w toku.
- Niestety, musi pan nadal oprzeć swoje śledztwo na zeznaniach ewentualnych świadków i poszlakach; poszkodowana nie odzyskała pamięci, ma problemy z koncentracją i mową. Szybko się męczy, dlatego często zapada w drzemkę. Może to być wynik stłuczenia części kory mózgowej u nasady czoła, spowodowany bezpośrednim uderzeniem o twarde podłoże.  Pozostałe obrażenia: złożone złamanie prawej ręki i nogi, uraz kręgosłupa i stłuczenie narządów wewnętrznych, potwierdzają upadek z wysokości. Obawiam się, że pacjentkę czeka długi pobyt w szpitalu i dalsza rekonwalescencja.
- Czy znaleziono jakieś rzeczy przy ofierze?
- Z tego co mi wiadomo, nie. Poszkodowana ubrana była dość skąpo jak na obecną porę roku: bawełniana spódnica i jedwabna bluzka z krótkim rękawem.
- Rozumiem. Dziękuję doktorze. Czy mogę z panem - tu wskazał Gurzyńskiemu wyjście z sali - zamienić kilka zdań na korytarzu.

    Wyszli z sali. Zamykając drzwi, Muhl odwrócił się i spojrzał na śpiącą Gurzyńską. Obandażowana głowa lekko przechylona na lewy bok odsłoniła siny prawy policzek pokryty grubym i obszernym strupem. Poniżej, zbita i opuchnięta kość żuchwowa unosiła się nad długą, smukłą szyją, na której widniała podłużna cienka kreska zakrzepłej krwi.
- Panie Gurzyński - zapytał na korytarzu - czy mogę zadać kilka pytań? Mogą okazać się niedyskretne, ale jestem zmuszony zapytać w ramach prowadzonego postępowania.
- Dobrze panie… nadinspektorze, ale przecież sąsiedzi powiedzieli mi, że wyskoczyła z okna, więc po co to śledztwo?
- To właśnie próbujemy potwierdzić. Mam wciąż nadzieję, że pani małżonce wróci pamięć i sama nam opowie, co zaszło, ale nie możemy czekać do tego czasu z wynikami dochodzenia - przerwał na chwilę i jakby szukając odpowiednich słów zapytał. - Jak długo zna pan Oskara Lanza?
- Z Oskarem znamy się od dzieciństwa. Dlaczego pan komisarz pyta?
- Nadinspektor - poprawił Gurzyńskiego - Pytam, bo…, czy jest pan pewien waszej znajomości?
- Oto panu chodzi - Gurzyński odwrócił się w stronę okna i oparł dłońmi na parapecie. - Doszły mnie już słuchy; sąsiedzi gadają po sobie, że niby to nie moje dzieci, tylko Oskara. I dlatego, wyskoczyła przez okno, bo… 
- Proszę się tym nie przejmować. Ludzie nie lubią niepewności i niedomówień, więc muszą wypełnić czymś tę pustkę. Tak rodzą się plotki.
- Łatwo panu powiedzieć, ale ja tam muszę wrócić i czuć te ciekawskie spojrzenia na sobie, wiercące z satysfakcją dziurę w głowie, jakby z stamtąd chcieliby wyssać ukrytą prawdę.
- Nie odpowiedział mi pan, co sądzi o Oskarze Lanz?
- Byłby to ostatni, którego podejrzewałbym o świństwo. Jest mi jak brat, ale gdyby to była prawda - tu przerwał i spojrzał na Muhla - zabiłbym jak psa.
- Radziłbym zważać na słowa, panie Gurzyński. Proszę wziąć pod uwagę, że rozmawia pan z przedstawicielem policji i taka wypowiedź może być wzięta pod uwagę jako realna pogróżka. Proszę mi lepiej powiedzieć, jak długo pan go zna?
- Znamy się od dzieciństwa - tu podkasał rękaw i na owłosionym przedramieniu ukazało się niekształtnie wytatuowane serce z żaglówką - to nas wciąż łączy: przyjaźń.
- Rozumiem. Jak dobrze zna pan Klingenberga?
- Franza? To dobry sąsiad. Razem przesiadywaliśmy przy moście na Chmielnej, czekając na robotę; był czas, więc dużo się rozmawiało, grało w karty, albo obstawiało zakłady. Ogólnie dobry chłop. Ustąpił mi kilka razy miejsce w kolejce oczekujących na wyładunek barek przy dworcu, kiedy jeszcze nie miał rodziny. Ty masz kogo utrzymać, a mi na smażone ziemniaki i kieliszek jałowcówki starczy, powiadał i dalej zapisywał ołówkiem kopiowym na kartce, kto ile wrzucił do jego czapki obstawiając kolejny mecz zapaśniczy w "Scali".
- A o więzieniu opowiadał?
- Tak, ale niewiele. Psioczył na swojego starszego brata, który wciągnął go w kradzieże, zamiast przyuczyć do zawodu stolarza, gdy go do Gdańska sprowadził. Przyrzekł sobie na ślubnym kobiercu, że już do ciupy nigdy nie wróci.
- Rozumiem. Jeszcze jedno pytanie: czy zauważył pan u żony objawy melancholii?
- Fryda jest wesołą osobą, choć bardzo zmęczona ostatnimi czasy wychowywaniem dwójki małych chłopców. Jeszcze dochodzi do tego rozłąka i ciągłe liczenie pieniędzy na życie. Nie mogę uwierzyć, że to zrobiła - pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Mam nadzieję, że będzie mogła nam to sama wytłumaczyć już niedługo. Życzę dużo zdrowia małżonce, a panu sił, panie Gurzyński. Do widzenia.
- Do widzenia, panie nadinspektorze.

Pożegnał się i wyszedł na zewnątrz. Odetchnął znów świeżym powietrzem. Ludzie, którym zbrzydło życie doczesne wybierają łatwiejsze sposoby, pomyślał, choćby taki gaz świetlny - nie boli, pomaga łagodnie przejść stąd tam. I na dodatek można zawrócić, gdy nadzieja zapuka do drzwi świadomości i każe odtworzyć okno, by przewietrzyć zagazowane pomieszczenie. Ale skakać z pierwszego piętra? To wydaje się mało rozsądne, jeśli można mówić o rozsądku w takim momencie. Albo wypity alkohol przyciemnił obraz realnego świata rozdrganymi uczuciami, lub też ktoś pomógł jej to zrobić - zamyślony szedł Thornscherweg wracając do prezydium policji. Gdy doszedł do mostu, stanął i przez chwilę się wahał, po czym skręcił w Steindamm i wolnym krokiem szedł wzdłuż zamarzniętej Motławy.

Gruba warstwa lodu pokrywała całą szerokość rzeki. W pokrywającej cienkiej warstwie śniegu, ptaki i zwierzęta, ale i ludzie wydeptali wąskie ścieżki tworzące niczym białą pajęczynę rozciągniętą pomiędzy dwoma brzegami i pośród rozrzuconych przedmiotów: tuż przy brzegu kamieniami, którymi ktoś (zapewne bawiące się dzieci) sprawdzały grubość lodu, dalej leżały kawałki gałęzi drzew rzucane byle jak najdalej. Gdzieniegdzie można było zobaczyć resztki jedzenia: jabłka, ziemniaki, cebulę i kawałki chleba pozostawione wokół białych kręgów wydeptanych ptasimi stopami. Po prawej stronie mijał magazyn papieru i fabrykę torebek, za którą ciągnęły się warsztaty samochodowe: mechanik, lakiernia, naprawa tapicerki. Kiedy przeszedł ulicę Śluzy, mijał czynszowe kamienice ze sklepami i drogerią, a zaraz potem plac drzewny kupca Doringa. Po lewej stronie, wzdłuż pomostów, stały długie barki wypełnione drewnem, czekające na odwilż, kiedy to holowniki zabiorą je i odpłyną z załadowanym towarem. Gdy dochodził do skrzyżowania ze Strandgasse, nad brzegiem wyłoniły się niskie i szerokie, ze spadzistym dachem baraki klubu wioślarskiego "Hansa". Po drugiej stronie stała wysoka kamienica zbudowana z czerwonej cegły, pokryta ozdobnymi muralami i dużymi oknami w białych framugach, lśniących w ostrych promieniach słońca. Tuż obok wyrastała niższa, dwuczęściowa, na której widniał numer 12.

Muhl stanął naprzeciwko niedomkniętych drzwi prowadzących do wyłaniającej się w półmroku klatki schodowej i dalej podwórza, przyległego do drugiej części budynku. Spojrzał za siebie na odśnieżoną Steindamm i od razu jego oczom rzuciła się ciemna plama prześwitująca przez drobną warstwę śniegu pokrywającą bruk. Podszedł bliżej i stanął okrakiem nad nią zwracając się w stronę budynku. Podniósł głowę i spojrzał w kierunku pierwszego piętra, na którym widniały dwa duże okna z otynkowanym parapetem.
- Czyje to okna? - Zapytał wychodzącego z klatki starszego mężczyznę. - Nadinspektor Muhl z policji kryminalnej. Zajmuję się sprawą pani Gurzyńskiej, którą znaleziono nieprzytomną na ulicy w poniedziałkowy wieczór.
- Uszanowanie panie komisarzu - mężczyzna ukłonił się i wyciągając laskę w kierunku okien. - To wdowy Goetz.
- A Gurzyńscy gdzie mieszkają?
- A to te okna. - Tu obrócił się w prawo i spojrzał na część budynku po drugiej stronie klatki. - To jest mieszkanie Oskara Lanza. Odnajmuje im pokój. Marynarz, pływa na "Preussen", więc tyle go w domu, kiedy statek ma postój w Gdańsku.
Nadinspektor ruszył wzdłuż ulicy licząc kroki. Stanął naprzeciw miejsca wskazanego przez mieszkańca domu. 7 kroków od plamy, pomyślał. Odwrócił się w stronę budynku i jego oczom ukazała się na wprost uliczna latarnia stojąca na brzegu chodnika, dzieląca okno mieszkania Lanza na dwie równe części.
- Dziękuję panu, panie…?
- Ludwik Heidenreich.
- Ach, to pan. Mój człowiek, asystent Pauls był u pana.
- Tak, taki młody, pamiętam. Miły człowiek. Wypytywał mnie o poniedziałkowy wieczór. Co pamiętałem, to powiedziałem. - Westchnął głośno. - Jaka szkoda. Taka młoda i takie głupstwo jej do głowy przyszło. Ludzie młodzi jacyś niezadowoleni teraz; gdzieś ich goni chęć bycia kimś innym i dlatego cieszyć się z własnego życia nie potrafią. Dobrze, że żyje. Widziałem Gurzyńskiego, jak z lecznicy wracał, to go zaczepiłem. Przytomna, dojdzie do zdrowia, ale pamięć jej nie chce wrócić. To podobno od tego guza na mózgu. O, tu ją znaleźli - wskazał ciemną plamę na ulicy.
- Tak, widziałem - przytaknął Muhl. - Dziękuję panie Ludwiku. Zdrowia życzę. Do widzenia.

Zdjął kapelusz i ukłonił się. Poczuł mroźne powietrze na czole i wysokich zakolach.  Słońce chowało się powoli za dachy starówki i ostry mróz dokuczał zimnem coraz bardziej. W oddali słychać było trzy syreny dochodzące z okolic dworca towarowego, gdzie w asyście dwóch holowników parowiec z norweską banderą szykował się do wypłynięcia z powrotem na szerokie wody zatoki. Czas do biura, zamknąć sprawę - poprawił postawiony kołnierz od płaszcza i ruszył zadowolony w drogę powrotną.

*

Gdy zegar wybił godzinę jedenastą, Muhl usłyszał pukanie do drzwi.
- Dzień dobry John. - Do gabinetu wszedł pułkownik Reile w cywilnym ubraniu. - Jestem punktualnie. A jak u ciebie?
- Jestem gotowy. Przejdźmy do rzeczy - nadinspektor wstał od biurka i wskazał fotel stojący po przeciwnej stronie. - Proszę.
Położył przed sobą kilka teczek z aktami, wziął pierwszą z góry, najgrubszą i podał superintendentowi Reile.
- Fabryka broni "Diana" - przeczytał na okładce. - Grubsza sprawa sądząc na objętość akt?
- Tak. Grupa komunistów wkradła się do zakładu i zabrała broń. Zabrało nam to kilka miesięcy pracy, ale mamy ich - w sumie 21 osób. 19 osób oskarżonych już siedzi. Sprawa zamknięta. - Sięgnął i podał następną.
- Gustaw Gruneberg. Sprawa zamknięta i… umorzona?
- Nie było kogo oskarżać. Zabił żonę, z którą był po rozwodzie. Nachodził ją, nie mógł się z tym pogodzić, obiecywał, że nie będzie pił. I kiedy prawie uwierzyła i spotkała się z nim, zadał jej nożem cios w brzuch. Zmarła po 3 tygodniach w szpitalu. Złapaliśmy go następnego dnia i wsadziliśmy do aresztu. Powiesił się w celi tej samej nocy. Sprawa zamknięta. A to - tu wręczył najcieńszą z teczek - może być interesujące dla twojej grupy.
- Niewiele tego. - Reile otworzył teczkę i wyjął jedną kartkę.
- Zwłoki mężczyzny znalezione w lesie pod Bąsakiem. Najprawdopodobniej popełnił samobójstwo wystrzałem z rewolweru. W portfelu znaleziono kartkę z napisem: John Smith, urodzony 3 grudnia 1895 w Nowym Jorku.
- Ciekawe, rzeczywiście. Przyjrzymy się temu bliżej.  Z opisu ubioru wygląda na obcokrajowca i te czerwone damskie etui do papierosów?!
- Póki co nikt nie odpowiedział na komunikat w prasie i nie potwierdził tożsamości denata. Może twoja centrala w Berlinie okaże się pomocna. Następne śledztwo - tu podał mu przedostatnią teczkę - Anna Kirchnerowa, gospodyni kupca Hellwiga. Zgłosiła napad dwóch mężczyzn w domu przy ulicy św. Ducha. Ponieważ jako potencjalni bandyci wskazani zostali pracownicy miejskiej gazowni lub zakładu elektrycznego, ludność na mieście zaniepokojona obawiała się wpuszczać do domu jakichkolwiek kontrolerów od gazu czy elektryki. Wszczęliśmy natychmiast dochodzenie i szybko okazało się, że panna Kirchner upozorowała napad, by zatuszować kradzież pieniędzy z domu swojego pracodawcy. Czeka na proces w areszcie. I ostatnia sprawa, z tego tygodnia - Fryda Gurzyńska.
- Niedoszła samobójczyni?
- Niezupełnie. Ktoś pomógł jej wyskoczyć z okna.
- Wiecie kto?
- Tak, wczoraj go przesłuchaliśmy. Początkowo nie chciał się przyznać. Mówił tak jak wszyscy pozostali: że to przez ciągnącą się samotność i ciężar opieki nad małymi dziećmi, że w końcu nie wytrzymała i ośmielona wypitym alkoholem wyskoczyła. Po części, jest w tym prawda - nikt jej nie wypchnął, sama wyskoczyła.
Reile podniósł czarne brwi do góry ze zdziwienia. Z podanej teczki wyjął stenogram przesłuchania, na której widniała w prawym górnym rogu wczorajsza data. Zaczął czytać w skupieniu.

- Prowokowała mnie, była taka miła i serdeczna. Poszła ze mną do pokoju po cebulę, jaką sobie pan Ludwik zażyczył do tych śledzi, co wystawiła na stół pod koniec biesiady. Wybrałem taką największą i najtwardszą. Podałem jej, ale dla żartu powiedziałem:
- Co za to dostanę? Całusa?
- Oj przestań - Uśmiechnęła się jakoś tak zalotnie stojąc oparta o stół. - Ja już dziś wszystkie buziaki rozdałam swoich chłopcom.
Wtedy jakby złość we mnie wstąpiła i wściekły poczułem, jak krew uderza mi w skroń. Podszedłem bliżej i dyskretnie chwyciłem nóż leżący obok na stole. Przyłożyłem do szyi i przywarłem do niej przyciskając ciężarem swojego ciała.
- A teraz? - powiedziałem. - Może teraz znajdzie się chociaż najmniejszy?
Zacząłem się do niej dobierać: rozszerzyłem uda nogami i wolną rękę wkładałem pod spódnicę. Była jednak silna i uwolniła się. Podbiegła do okna, otworzyła je.
- Wyskoczę! - krzyknęła.
Nie wierzyłem, że to zrobi. Byłem tak już rozgrzany od środka, że nie zastanowiłem się ani chwili i podszedłem bliżej. Wtedy stanęła na parapet i skoczyła. 
- Co było potem?  - Zapytał Muhl podejrzanego.
- Wyjrzałem przez okno. Ona leżała na ulicy, jakoś tak wygięta i nie ruszała się. Zamknąłem okno, nie wiedziałem co robić; wyszedłem z mieszkania i wtedy natknąłem się na Oskara na półpiętrze. Dałem mu cebulę do ręki, a on szybko ją wziął i powiedział, że najpierw do wychodka na pół piętrze musi. Stałem chwilę samotnie na klatce schodowej; stałem tam, a myśli się we mnie przewalały, tak że od razu wytrzeźwiałem do czysta. Nie wiem jak długo stałem, wystarczająco długo, by ochłonąć. Wróciłem do kuchni.
- Proszę, przyda się panu, panie Klingenberg - nachylił się nad podejrzanym. - W więzieniu kiepsko karmią.

- Przyniosłeś na przesłuchanie cebulę? - Reile skończył czytać i zdziwiony spojrzał na Muhla.
- Tak, pomogła. Szedł w zaparte dopóki, dopóty nie położyłem jej na biurku. Wycisnęła z niego całą prawdę.
- Brawo, panie nadinspektorze. Metody warte naśladowania.
- Jestem pewien, że jako nowy kierownik policji kryminalnej w Gdańsku, udoskonalicie już niedługo metody przesłuchań.
- Jak doszedłeś, że to nie było jednak samobójstwo?
- Po wizycie w szpitalu. Rana na szyi nie wyglądała na obrażenia po upadku. Nie mogła być również od przecięcia, bo szyba w oknie była cała. I Gurzyńska nie mogła wyskoczyć ze swojego, bo naprzeciwko stoi lampa. Wyskoczyła z mieszkania wdowy Goetz, która odnajmuje pokój Klingenbergowi. Jego okno było dokładnie na wprost ciemnej plamy krwi, jaka powstała od uderzenia o bruk.
- Czyli, właściwie rzecz ujmując była to próba samobójstwa. - Na twarzy Reile'a pojawił się niepokój. - W obronie kobiecej godności, jako ratunek przed gwałtem i zhańbieniem. Mam pewne obawy co do społecznego rozdźwięku.
- To znaczy?
- Polacy mogą to wykorzystać do celów agitacyjnych.
- Polska Lukrecja i niemiecki Tarkwiniusz? - w lewym kąciku ust nadinspektora Muhla pojawił się ironiczny grymas.
- Nie rozumiem?
- Lukrecja, córka rzymskiego patrycjusza, nie mogła znieść hańby z powodu gwałtu uczynionego przez syna kuzyna męża, Tarkwiniusza Sekstusa. Podobnie Gurzyńska w obronie przed niemieckim robotnikiem rzuca się z okna na bruk - skończył tłumaczyć.
- Otóż to John! - Reile wyraźnie podniecony podniósł się z fotela i obciągnął zielonkawą marynarkę munduru - Trzeba starać się wyciszyć sprawę, by nie przedostała się do prasy.
- Obawiam się, że jest już za późno. Widziałem wzmiankę w lokalnych dziennikach.
- Może uda się to jakoś sprostować. Będę musiał się tym zająć w pierwszej kolejności. Czy to ostania sprawa?
- Tak.  - Muhl wstał i podszedł do wieszaka rozglądając się po gabinecie. - Na mnie już pora. Teraz ten pokój jest twój. Dziel i rządź. - Chwycił skórzaną teczkę z biurka i skierował się do drzwi.
- Chwileczkę - odrzekł szybko Reile. - Najpierw trzeba to uczcić! Trzymałem go na specjalne okazje! - I postawił na biurku przyniesioną butelkę szampana.
- Miło z twojej strony, ale podziękuję. Na pewno znajdzie się jeszcze inna okazja, Reile. Schowaj na lepsze czasy.
- Co zamierzasz teraz robić, John?
- To co zawsze - zawahał się na moment, próbując przypomnieć sobie fragment przysięgi adwokackiej, by po chwili wyrecytować - "Rady i pomocy przeciw prawu, dobrym obyczajom, porządkowi publicznemu i bezpieczeństwu państwa nie dawać".
Wziął kapelusz i płaszcz z wieszaka i podszedł do drzwi.
- Ale wpierw jadę na Wyżyny - powiedział. - Wciąż nie wiem, ilu było kowali w Kowalach.
Z miasta, Gazeta Gdańska Nr. 283/33 (Źródło: www.pbc.gda.pl/dlibra)
 
 
Źródła:
  1. Z miasta, Gazeta Gdańska, Nr. 282, 289 I 293, rocznik 1933.
  2. Z miasta, Gazeta Gdańska, Nr. 111 I 196, rocznik 1931.
  3. Encyklopedia Gdańska (www.encyklopediagdanska.pl).
  4. Forum Dawny Gdańsk (www.forum.dawnygdansk.pl).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz