Etykiety

Maskotka


Danzig, Czerwiec 1933r.

   
Nie wiem, kiedy po raz pierwszy znalazłam się na boisku, ale pewna jestem, że pokochałam futbol od samego początku; oparta o słupek bramki siedziałam na zielonej murawie i z uśmiechem spoglądałam z ukosa na okrągłe plecy Klemensa.
 
          Zabierał mnie ze sobą wszędzie, na treningi i wszystkie swoje mecze. Trzymał pod pachą na każdym zdjęciu, z wyjątkiem tego jednego, gdy ubrana w białą marynarkę z granatowym kołnierzykiem, spoglądam radośnie w obiektyw na kolanach Janka - kolegi z drużyny - dumna, jak każdy z jedenastu zawodników nowo upieczonego Mistrza Wolnego Miasta Gdańsk w czerwcu trzydziestego trzeciego roku. 


Z miasta, Gazeta Gdańska Nr. 143/33 (Źródło: www.pbc.gda.pl/dlibra)


Przez ostatnie lata przemierzałam kilometry pociągiem z Tczewa do Gdańska w skórzanej aktówce, obok trampek i drugiego śniadania; w tą i z powrotem, kilka razy w tygodniu, jeżdżąc na treningi i mecze. Podróż zazwyczaj nie trwała długo, jednak coraz częściej wydłużała się z racji skrupulatnej kontroli granicznej w Pszczółkach. Wtedy też lądowałam z innymi rzeczami osobistymi Klemensa na siedzeniu, wywalona z teczki grubymi łapskami niemieckiego celnika. Jego krótkie żołnierskie słowa wypowiadane z ostrym szorstkim akcentem w niczym nie przypominały miękkiej, świszczącej mowy Polaków; drżałam za każdym razem, gdy słyszałam go nad sobą.

Nie lubiłam Niemców, zwłaszcza, od kiedy rzucali w nas skórkami od bananów na meczach. Nakarm swojego małpiszona! - Krzyczeli do Klemensa i udawali małpie odgłosy za każdym razem, gdy przy piłce pojawiał się nasz Leon. Ciemne, gęste włosy, pokryte brylantyną i zaczesane do tyłu rozwiewał na wszystkie strony wiatr, gdy pędził w stronę bramki rywala. Technicznie nienaganny, gibki i elastyczny, mijał niemieckich obrońców stojących na linii pola karnego, a potem strzelał mocno w róg, wyciągając jak struna tarzającego się w błocie bramkarza. Każde kolejne wyzwisko czy obelga rzucana z trybun przez Niemców, dodawała mu skrzydeł i motywowała do jeszcze lepszej gry. Gdyby wiedzieli, pewnie by przestali, ale oni jeszcze zacieklej wyzywali go od żydowskich świń i dzikich małp. Grający dotychczas fair niemieccy piłkarze zaczęli także tracić nerwy i polować na jego nogi. On jednak - błyskotliwy i szybki - w ostatnim momencie odskakiwał, pozostawiając przeciwnika na murawie po nieudanym wślizgu. Oj, naprzykrzył się im przez te ostatnie lata. Aż ruszyła machina propagandy i nagonka w prasie, gdzie żądano kategorycznie usunięcia polskiego Żyda z gdańskich boisk. Leon nie poddawał się; został do końca i nadal ku wściekłości Niemców strzelał piękne bramki. A wtedy Klemens podnosił mnie z pod słupka i całował z radości w nos. Uwielbiałam to!

Robił tak też po każdej swojej udanej interwencji; królował na polu karnym! Na co dzień spokojny zawiadowca stacji kolejowej Tczew, w czasie meczu niczym rozpędzona lokomotywa energicznie wybiegał z bramki i rzucał się pod nogi nadbiegającego zawodnika. Choć niezbyt wysoki, wyskakiwał do każdego dośrodkowania na polu karnym. Czasami się mylił, wtedy piłka mijała go i traciliśmy niepotrzebnie bramki. Ale częściej jego pewność i brawura osłabiała zapał napastników, którzy obawiając się zderzenia z masywnym bramkarzem, rezygnowali z pogoni za piłką lecącą w stronę naszej bramki.

Podobno przynosiłam mu szczęście. Kiedy siedziałam oparta o słupek bramki, żaden gol nie padł! Nawet w gazetach o nas pisali: "Dzielny Borus ze swą nigdy nierozstającą się maskotką…" - wspominała Gazeta Gdańska po relacji z meczu Gedanii z Garbarnią Kraków. Mecz towarzyski zakończył się remisem, który nasza drużyna wywalczyła dzięki wielkiej ambicji, ale przede wszystkim brawurowej grze na przedpolu Klemensa. Zapamiętałam dobrze ten mecz; ośmiu juniorów zbierało wystrzeliwane na aut piłki i podawało z powrotem na murawę - była to istna nowość w Gdańsku. Zazwyczaj to piłkarz musiał pofatygować się po piłkę wystrzeloną za boisko, chyba że jakiś kibic złapał spadającą obok futbolówkę i kopnął z powrotem. Chłopcy stali po bokach boiska i za bramką, uważnie śledząc mecz. Jeden z nich, z zaciekawieniem patrzył na mnie. Gdy skończyła się pierwsza połowa, podbiegł i podniósł mnie, wręczając Klemensowi, który schodząc do szatni i zaciekle dyskutując z Jankiem zapomniał o mnie.

Przez całą pierwszą połowę lało. Ciemne chmury deszczowe ciągnęły z południa i przyniosły deszcz. Ucierpiała na tym przede wszystkim gra, bo śliska piłka na rozmiękłym boisku odmawiała raz po raz posłuszeństwa uciekając z pod nóg zawodnikom obu drużyn. Mimo to mecz był zacięty i przyniósł sporo emocji zgromadzonej publiczności. Garbarnia przyjechała w najsilniejszym składzie z wszechstronnie wyszkolonymi piłkarzami. Jak pisano obszernie w gazetach, ku uciesze widowni, zaprezentowali wysoki poziom z piłkarskimi trikami niewidzianymi przedtem na gdańskich boiskach, co w połączeniu z przemyślanym systemem gry opartym na węgiersko - austriackiej szkole spowodowało, że Garbarnia przez większość meczu przeważała. I strzeliła pierwszego gola. Pamiętam wściekłość i rozpacz Klemensa, który wybronił serię silnych strzałów Smoczka i Pazurka atakujących prawą stroną boiska, ale ten jeden raz nie zdołał. Chłopcy jednak nie poddawali się. Pracowity Janek biegał za dwóch rozgrywając piłkę w środku pola i podając na lewe skrzydło do Bruna Kleina. Po jednym z podań, Bruno precyzyjnie dośrodkowuje w pole karne, gdzie Leon wymienia piłkę z 'Dziadkiem' Piaseckim, który niespodziewanie strzela silnie w światło bramki. Piłka trąca palce Gregorczyka, by po chwili ku naszej radości wpaść do siatki!

Był to mistrzowski rok. Wygrywaliśmy niemal wszystko w naszej gdańskiej lidze, a w towarzyskich meczach remisowaliśmy z najlepszymi. W ostatnim decydującym meczu pokonaliśmy odwiecznego rywala BuEV Danzig 4:2, zajmując pierwsze miejsce. I choć sezon się skończył, przez całe wakacje Klemens przygotowywał się do zawodów o Mistrzostwo Związku Bałtyckiego, ale z niewiadomych względów zespół w nich nie wystąpił. Mieliśmy jechać do Królewca, by 8 Października rozegrać mecz z mistrzem Prus Wschodnich, Samland Konigsberg, zamiast nas na turniej pojechał zespół BuEV i Pruessen Danzig. Przykro było wszystkim, przegraliśmy przy zielonym stoliku.

Dużo podróżowałam tego roku, bo wiele polskich zespołów zapraszało nas do siebie na mecze. Łódź, Grudziądz, Warszawa, a każda podróż zaczynała się na naszym dworcu w Tczewie, gdzie dołączaliśmy do reszty chłopaków z Gdańska, którzy wykorzystywali dłuższy postój na zjedzenie śniadania w restauracji dworcowej. Potem razem ruszaliśmy pociągiem w drogę w radosnej atmosferze. Po rozegranym meczu i organizowanym przyjęciu na naszą cześć, ciężko było wracać z powrotem do codziennych obowiązków. Zmęczeni, wtuleni w swoje prochowce chłopcy drzemali, usypiani monotonnym stukotem kół. Ze snu wyrywały nas głośne pokrzykiwania konduktora, by przygotować paszporty do kontroli, kiedy pociąg zbliżał się do Malborka. Znów lądowałam wraz z innymi rzeczami wysypanymi w przedziale na podłogę, gdy celnicy coraz bardziej przykładali się do swojej pracy, przeprowadzając skrupulatne rewizje. W czasie jednej z takich kontroli, leżąc na siedzeniu, kątem oka widziałam Leona, uciekającego przez okno na korytarzu do drugiego pociągu, odjeżdżającego do Tczewa. Na szczęście koledzy w porę zorientowali się, że całe to zamieszanie jest z jego powodu i pomogli mu uciec przed policjantami, którzy podczas kontroli paszportów, wypytywali o niego. Polowanie na Leona trwało. Hitlerowcy osaczali go coraz bardziej, chcąc zmusić do wyjazdu, tak jak jego pobratymców; sprzedawali sklepy, domy, porzucali swoje podwórka i za odłożone pieniądze kupowali bilet na statek w jedną stronę.

Wracaliśmy wtedy ze zwycięskiego meczu z Hindenburgiem - pamiętny dzień w Olsztynie. Tysiące niemieckich kibiców zagrzewających swoich piłkarzy i mała wyrwa pomiędzy nimi opatrzona biało-czerwonymi chorągiewkami. Z początku spokojna, nieśmiało kibicująca grupka z każdą minutą przewagi naszego zespołu rosła w siłę i zagłuszała wrzaskiem radości przeważającą widownię niemiecką. Gdy pada dla nas pierwsza bramka, słyszę docierający coraz głośniej pomruk znanej mi melodii, przy której Klemens przed rozpoczęciem towarzyskich meczy z polskimi zespołami stawał w pozycji zasadniczej, trzymając mnie w ręku z boku, zazwyczaj głową w dół. "Jeszcze Polska nie zginęła …" - wybucha zgodnym chórem z polskiej trybuny, a nasi piłkarze stoją jak struny na baczność. Sędzia grozi, że przerwie i unieważni mecz. Na szczęście kibice w porę przestają śpiewać i mecz można dalej kontynuować. Wygrywamy! Po ostatnim gwizdku sędziego, bałam się, że w tym olbrzymim zamieszaniu, ogromnej radości ze zwycięstwa, zgubię się. Klemens wraz z resztą został porwany przez szalejący tłum i zniesiony triumfalnie na ramionach z boiska. W ostatniej chwili zdążył podlecieć pod słupek i mnie zabrać, ale podawana z rąk do rąk nie wiedziałam, gdzie zaraz wyląduję.

Mijały lata, a my wciąż odnosiliśmy kolejne trumfy, choć z roku na rok coraz więcej kamieni leciało w naszą stronę. Ostatnie mecze, to nieustający ryk wygrażających bojówkarzy; wkraczali na boisko i przerywali mecz, zwłaszcza, kiedy wygrywaliśmy. Bałam się, że Klemens nie zdąży mnie złapać w porę, gdy uciekaliśmy z boiska, napadnięci po końcowym gwizdku, chowając się w szatni. Coraz więcej czerwonych prostokątów z czarną swastyką na białym tle powiewało na wietrze pomiędzy klubowymi flagami. Butne "Sieg heil" zastąpiło "Sport heil" wykrzykiwane z hitlerowskim pozdrowieniem przez naszych rywali, z każdym kolejnym meczem coraz brutalniej faulujący Leona i pozostałych chłopaków. Przestaliśmy grać. Zabrano nam boiska do treningów, sprzęt i szatnie. Coraz rzadziej jeździliśmy do Gdańska i coraz więcej czasu spędzałam samotnie w domu, oparta o ścianę na półce nad łóżkiem.

A potem nadszedł pierwszy września trzydziestego dziewiątego. Klemens obudził się wczesnym rankiem, posadził mnie równo na półce, a sam wyszedł do pracy. Od rana grzmiało, choć jasne promienie słońca rozświetlały pokój wpadając przez okna.  I żadnych ciemnych chmur na niebie?  Po kolejnym grzmocie, ściany lekko się zadrżały i spadłam na podłogę. Moim małpim uchem przywarłam do podłogi i nasłuchiwałam. Czekałam, aż wróci Klemens; podniesie mnie i postawi z powrotem na półkę. Mijały minuty i sekundy, a za oknem wciąż grzmiało. Bałam się. Pluszowe serce waliło niespokojnie pod białym kubraczkiem z wyszytą na piersi małą literką G. Wtem usłyszałam, jak drzwi wejściowe skrzypią, a po chwili dobiegły do mnie urywki słów prowadzonej na korytarzu rozmowy. Chwila milczenia - niby wieczność ogarnęła mieszkanie - przerwana płaczem matki. Długi, rozpaczliwy, nieskończony, trwający do końca jej dni. Nagle zrozumiałam, że Klemens już nie wróci.

 
Piłkarscy Mistrzowie Wolnego Miasta Gdańsk, sezon 1932/33.
Na kolanach Janka Potrykusa, maskotka Klemensa Borusa (stoi czwarty od prawej). Drugi od prawej klęczy Leon Keller.

 

 
Źródła:
  1. Gedania nie zawiodła, Gazeta Gdańska, Nr. 138/33. 
  2. Triumf sportu polskiego w Gdańsku, Gazeta Gdańska, Nr. 143/33.
  3. Z gdańskich boisk i stadionów, Jerzy Gebert.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz