Etykiety

MS "Albert"

Danzig, 1 Stycznia 1933

Zapowiadała się spokojna noc. Po ostatnich kilku sztormowych dniach, ruch statków w porcie był niewielki. Większość z nich stała przy nabrzeżach portowych gotowych do wypłynięcia, jak tylko warunki na morzu się poprawią. W czwartkowy wieczór w porcie panował spokój, jedynie niewielki ruch odbywał się naprzeciwko twierdzy Wisłoujście, gdzie z pokładu szwedzkiego statku wyładowywano beczki z solonym śledziem. Josef B. wraz z kolegami pracowali tocząc ciężkie beczki; najpierw po stromym trapie w górę na burtę, a potem już lżej w dół na keję, gdzie druga grupa robotników ładowała je na samochody. Nikt nie narzekał; stawka za nockę była wyższa niż jakakolwiek inna dorywcza praca w dzień. Zwłaszcza teraz, gdy dokerzy ostatnim strajkiem wymusili podwyżkę na Radzie Portu.

Gdy pierwsza ładownia opustoszała, zarządzono przerwę, w czasie, której załoga przesunęła trapy na drugą. Josef B. stał oparty o przęsła portowego dźwigu i zajadał przygotowaną pajdę chleba posmarowaną smalcem. Obserwował przeciwległy brzeg; na tle wysokich murów twierdzy stały przy nabrzeżu oddalone od siebie duży parowiec i mały statek motorowy, przypominający z tej odległości holownik. Pomiędzy nimi na kei zauważył kilka sylwetek z pochylonymi głowami i wyciągniętymi rękoma w dół, gdzie dwóch marynarzy trzymało z obu stron ciemny zwisający przedmiot i próbowało podać go na górę. Kiedy już im się udało, wygramolili się na suchy ląd i dołączyli do reszty otaczając wyciągnięty z szalupy przedmiot. Z zaciekawieniem przyglądał się dziwnemu zbiegowisku na przeciwległym brzegu, ale musiał kończyć kanapkę i wracać do reszty robotników, którzy powoli zmierzali do trapu statku, by kontynuować wyładunek.

Tego wieczoru w porcie oprócz nich, nie pracował nikt. Dźwigi stały nieruchomo, keje świeciły pustkami i nawet statki, stające po obu stronach kanału portowego wydawały się opustoszałe. Ich załogi siedziały w tawernach, gdzie paląc tytoń i wznosząc kolejne toasty kieliszkiem Machandla spędzały ostatnie wieczory i późne popołudnia, przeczekując sztorm. Do jednej z nich wybrali się marynarze małego statku motorowego "Albert".

Pomieszane z gęstym tytoniowym dymem, słowa w różnych językach wypełniały zadymioną przestrzeń baru, unosząc się ponad drewniane stoły, rozstawione wokół sceny, gdzie dwóch lokalnych muzyków przygrywało rozgadanej gawiedzi lekkie i miłe dla ucha utwory. Z pozoru wesoły nastrój z każdym kolejnym toastem zagęszczał panującą w środku atmosferę. Jeden przypadkowy ruch (rozbujane piwo w kuflu oblewające spodnie czy zachwiany bark trącający ramię sąsiada), niczym machnięcie motyla na równiku, spowodować mogło istny sztorm na drugim końcu knajpy, zakończony rozbitymi nosami.

Duch rywalizacji międzypaństwowej przenosił się ze stadionów w obręby ścian portowych lokali. Na co dzień spokojni i wyważeni Skandynawowie, po kilku głębszych wychylonych w tawernach, skorzy do bójek, siali postrach wśród marynarzy innych nacji i lokalnych gości. Bili się również między sobą, gdy nadarzała się okazja; tak więc Szwed bił Norwega a Norweg Szweda, aczkolwiek ten drugi częściej sięgał po finkę, którą nosił w skórzanym futerale u paska marynarskich spodni i dlatego miał o wiele gorszą reputację jako gość portowych lokali.

Wciąż pamiętny jest wypadek przed trzema laty, gdy marynarze szwedzcy po zniewoleniu młodej dziewczyny, wrzucili ją do morza. Przypuszcza się również, że zaginięcie Starszego Marynarza, Jana Rusina z załogi O.R.P. Ślązak, związane jest grupą Szwedów, z którymi widziano go po raz ostatni w portowych tawernach Gdyni. Od Października ubiegłego roku zniknął w tajemniczych okolicznościach. Posądzono go o dezercję i wysłano listy gończe, w których wyznaczono nagrodę za ujawnienie miejsca kryjówki zbiega. Na próżno, ślad po nim zaginął. Wkrótce okaże się, że topielec znaleziony przy molo kuracyjnym przez przepływającego łodzią policjanta w słoneczny majowy dzień 1933 roku, zostanie zidentyfikowany jako śp. Rusin. W kieszeni, oprócz dokumentów, będzie miał 4 złote oraz rdzewiejący nóż w pochwie. Po sekcji zwłok przeprowadzonej przez lekarza powiatowego śledztwo zostanie zamknięte, a przyczynę zgonu wpisze się: "Śmierć przez utonięcie. Przypuszczalnie ofiara bójki".

Zła sława Wikingów wciąż żywa, rozsiała się po okolicznych lokalach i gdy tylko jakiś jasnowłosy marynarz wstawał z nad swej ławy mierząc groźnie sąsiadów, barman podsuwał mu kufel piwa na koszt firmy, a muzycy grali wybraną przez niego pieśń o dalekim domu i smutnej Heldze stojącej samotnie na skalistym brzegu i z utęsknieniem czekającej na jego powrót – byle tylko usiadł na swoim miejscu i nie robił niczego, co zakłóciłoby spokojne spożywanie piwa innym gościom.

Zasadniczo szanowano muzyków i oszczędzano w czasie lokalowych burd. Grali zazwyczaj do końca, przymuszani przez właściciela, który miał nadzieję, że muzyka łagodzi obyczaje i uspokoi pijanych awanturników. Sami też próbowali rozdzielać wojujące strony, ale bywało to wielce ryzykowne przedsięwzięcie. Przekonał się o tym pewien muzyk D., który zamierzał uśmierzyć bójkę w jednym z lokalu w Nowymporcie pomiędzy Szwedami i Niemcami. Nie długo było czekać, gdy drugi muzyk, pan B. również został uderzony w oko pięścią, tak silnie, że runął nieprzytomny na podłogę. Kiedy policja przybyła na miejsce, zastała dwóch grajków leżących samotnie na ziemi, gdy cała reszta rozpierzchła się na pobliskie, zacumowane w porcie statki.

Tego wieczoru, na szczęście dla załogi „Alberta” obyło się bez przepychanek i siniaków pod okiem. W spokoju dopijali wspólnie ostatni zamówiony kufel piwa. Każdy chciał być ostatni, więc wychylał jak największy łyk, bo zgodnie z regułą, płacił ten, kto był przedostatni. Gdy skończyli, wyszli na zewnątrz, gdzie przywitała ich rześka nocna bryza wiejąca w stronę morza. Roztrząsając wynik ostatniego pojedynku na łyki, żartowali z przegranego, a ich śmiech niesiony spokojną taflą kanału portowego odbijał się od pobliskich spichlerzy i hal, budząc uśpiony port. Szli wzdłuż kei. Dobiegające głośne śpiewy świadczyły, że dobry humor nie opuszczał wesołej kompanii. Jeden z nich zwolnił i odłączył się od reszty zostając w tyle. Przystanął za potrzebą i chwiejnym krokiem podszedł do nabrzeża, gdzie cumował po sąsiedzku inny statek. Wyciągnął prawą rękę do przodu, chcąc oprzeć się o jego żelazną burtę, lecz zamiast napotkać opór, poczuł, że jego ciało bezwiednie przechyla się w przód, a tafla wody pokryta drobną lodową kaszką zbliża się szybko i mrozi twarz przenikliwym zimnem.

Zwyczajowo, nie jeden marynarz "zalał pałę", a potem wpadł do kanału portowego, wracając na statek po "nocnej kolacji". Powiada się, że pijany ma szczęście, lecz niektórych jednak opuszczało; spuchnięte blado-niebieskie ciała znajdowano po jakimś czasie zacumowane w przybrzeżnych trzcinach albo zahaczone o filary mostów na Motławie. Niedawno głośno było o estońskim marynarzu, Aleksanderze Reinmarze, który wracając 22 Stycznia z miasta na statek "Marie" przechodził przez zamarzniętą Wisłę i załamał się pod nim lód. Szukano go przez dzień, ale bezskutecznie. Statek jednak nie czekał, wypłynął z ładunkiem do domu, zostawiając go tu, jako zaginionego i poszukiwanego przez gdańską policję członka załogi. Zwłoki znaleziono dopiero w kwietniu pod mostem Breitenbacha; prawdopodobnie zauważone, gdy podniesione środkowe przęsła odsłoniły z pod swego cienia ciemną taflę Martwej Wisły z zakotwiczonym z zaułku filarów bezwładnym ciałem.

Pierwszy zauważył marynarza z "Alberta" wachtowy parowca, stojącego tuż obok miejsca wypadku. Potem koledzy marynarza, słysząc nagły chlupot za plecami, obrócili się instynktownie do tyłu i podbiegli do krawędzi kei. Tam zobaczyli w wodzie roześmianą twarz kompana, trzymającego się kurczowo drewnianych belek portowego nabrzeża. Rozbawieni dopingowali nieszczęśnika w usilnych staraniach wygramolenia się na brzeg, jednak śliskie od lodu deski nie pozwalały mu na to. Jeden z bardziej rozgarniętych, zaczął rozglądać się za długą gałęzią lub porzuconą liną, ale niczego nie znalazł. Drugi położył się na kei, a pozostali trzymając go za nogi obniżali w stronę marynarza, który chwycił go skostniałymi już od zimna rękoma. Próbowali go tak wyciągnąć, ale najwidoczniej jego płaszcz namókł, stawiając coraz większy opór, a do tego zgrabiałe dłonie nie miały dość silnego chwytu. Wszyscy czuli, jak zimno paraliżuje ciała i opuszczają ich siły, a ogarnia coraz większa niemoc. Zdawało się, że sytuacja wymyka się z pod kontroli. Twarz marynarza zbladła, a rzęsy i zarost pokryły się drobinkami lodu. Nieustanne drgawki przechodziły po jego ciele utrudniając trzymanie się coraz bardziej wiotkimi rękoma drewnianej belki nabrzeża. Przestał się śmiać i wołać o ratunek, spoglądał jedynie w górę oczami, w których powoli gasła nadzieja, tonąca w mglistych spojrzeniach bezradnych towarzyszy. Drżenie ustępowało wypełniającej wnętrze apatii, mięśnie sztywniały - tracił czucie w kończynach. Ostatnim przypływem świadomości zarejestrował, jak lodowa kaszka unosząca się na powierzchni obija się o jego plecy pod naporem nadchodzącej fali. Zimna woda wlewa się za kołnierz marynarskiej kurtki, ale było mu już to obojętne. Nagle poczuł szarpnięcie i oba ociężałe ramiona powędrowały bezwiednie do góry.

Gdy wydostano go na brzeg, czekał na niego koc i gorący kubek grogu przyniesiony przez oficera statku. Dwóch marynarzy na łodzi musiało nieźle się napocić, by wyciągnąć go z wody. Trzeci z nich stał na przeciwnej burcie jako przeciwwaga, robiąc wszystko, by mały bączek nie wywrócił się. Teraz wszyscy stali na kei wraz z marynarzami z "Alberta" i gdy już opuściły ich emocje i nerwy, rozbawieni śmiali się z kolegi, który siedział pomiędzy nimi; w skupieniu grzał ręce ciepłem gorącego kubka, owinięty kocem spoglądał ukradkiem w górę i próbował wydobyć choć drobny grymas uśmiechu ze skostniałej twarzy.

Z miasta, Gazeta Gdańska Nr. 1/33 (Źródło: www.pbc.gda.pl/dlibra)
Źródła:
  1. Z miasta, Gazeta Gdańska, Nr. 1, 4, 86/33. 
  2. Tajemnica st. Marynarza Rusina, Gazeta Gdańska, Nr. 118/33.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz