Danzig, 2 Czerwca 1933r
W leśną ciszę powoli wdzierał się odgłos: suchy, mocny dźwięk na twardym
gruncie kroków pana Ostrowskiego i nieco cichszy, ledwo słyszalny chód pani
Orczikowski. Dopełniał go szelest liści na obrzeżach szutrowej drogi, gdzie
węsząc niczym pies po obu stronach drogi, mała dziewczynka, z nisko pochyloną
głową, szukała żołędzi; co większe i zielone wkładała do kieszeni spódniczki.
Kiedy dzisiaj, obok swojej mamy i pana Ostrowskiego, przemierzała leśną alejkę,
zmierzającą do Leśniczówki w Dolinie Radości, myślała wciąż o niej. Niosła w
ręku papierową torebkę pełną smakołyków, mając nadzieję, że tym razem wróci do
domu z pustymi rękami.
Pan Ostrowski, przyjaciel domu, razem z jej matką prowadził mały
antykwariat na Podwalu Staromiejskim. Pani Orczikowski owdowiała przed rokiem,
gdy mąż nagle zmarł i zostawił ją samą z nieletnią córką. Ucieszyła się więc,
gdy pojawił się pewnego dnia w drzwiach niewielkiej kamienicy przy Podwalu
Staromiejskim 63 i pomógł jej poprowadzić wspólnie interes. W niedzielę zabierał
je na spacery za miasto, w czasie których snuł wesołe opowieści zasłyszane od
marynarzy, z którymi pracował w gdańskim porcie przez ostatnie lata. Halinka
zajęta przeczesywaniem lasu, uważnie przysłuchiwała się barwnym opowieściom,
próbując wyobrazić sobie zamorskie krajobrazy, z egzotycznymi roślinami i
zwierzętami. Matka szła obok wspólnika, delikatnie stukając metalowym czubkiem
białej parasolki o ciemno-ziemistą drogę. W oddali korony drzew rzedniały i
odsłaniały zieloną polanę z białym domem, falującym w odbiciu na ciemnej tafli
stawu otoczonego z każdej strony drewnianymi zagrodami. Dwa łabędzie powoli
wpływały na jego środek, przecinając drżące odbicie leśniczówki na pół. Gdy
minęli ostatnie drzewa na skraju lasu, ich oczom ukazały się pierwsze zwierzęta.
*
Stojąca przed klatką niespełna jedenastoletnia dziewczynka wydawała się
wyraźnie uradowana. W jej oku dostrzegł widoczny promyk szczęścia, gdy
spoglądała na małpkę, siedzącą przed nią na ziemi; obierała w skupieniu
orzeszki ziemne, rozglądała się uważnie wokoło, by następnie włożyć do pyska
obrane nasiona i rozgryzać je mocnymi szczękami.
- To prawie cud
- powiedział, stając obok Halinki. - Wreszcie wyszła. Siedziała w piwnicy
całymi dniami od czasu, gdy ją przywieźli.
Dorośli i
dziecko odwrócili głowy jednocześnie w tą samą stronę. Halinka przyglądała się
jemu uważnie; spod krzaczastych siwych brwi spoglądały na nią łagodne oczy
pracownika zwierzyńca. Uśmiechał się do niej przyjaźnie i zaczął opowiadać.
- Przyjechała
karetką policyjną jakoś na początku czerwca. Kiedy wrzuciliśmy ją do klatki,
skakała jak oszalała, wrzeszcząc przy tym tak, że nawet żubr się spłoszył i
baliśmy się, że połamie drewniane belki ogrodzenia. Trwało to chyba ponad
godzinę. Nie wiedzieliśmy, co mamy robić. Pozostałe małpy pochowały się w
piwnicy i stamtąd obserwowały, co wyprawia ta nowa. Wrzuciliśmy jedzenie do
środka, mając nadzieję, że to ją uspokoi, ale ona nic, tylko wrzeszczała
siedząc w kącie, a pozostałe nadal bały się wyjść z ukrycia. Trwało to cały
dzień. Noc przesiedziała w rogu klatki, kołysząc się lekko do przodu i do tyłu.
Wydawało się, że ma cały czas oczy szeroko otwarte i obserwuje uważnie
otoczenie. Następnego ranka, znaleźliśmy ją w tym samym miejscu, ale już jakby
bardziej spokojną. Inne małpy ośmielone, wylazły z piwnicy i zaczęły podchodzić
do jedzenia. Nie reagowała, tylko patrzyła tępym wzrokiem przed siebie, siedząc
na ziemi z opartą głową na ramionach obejmujących kolana. Powoli wszedłem do
środka klatki i stanąłem naprzeciwko niej, położyłem miskę z jedzeniem. Omal
nie przypłaciłem tego życiem! Gdy obróciłem się, by wyjść na zewnątrz, rzuciła
się niespodziewanie na plecy - gryzła mnie po szyi i drapała po głowie jak
oszalała. - Zdjął czapkę i pochylił się nad dziewczynką, pokazując bliznę na
czubku głowy i karku.
Halinka
przytuliła się mocniej do matki, by ukryć twarz, na której usta zaczęły lekko
drżeć, a oczy zaszkliły łzami wyciskanymi każdą minutą jego opowieści. Pan
Ostrowski z zatroskaniem spoglądał na dziewczynkę, a matka pochyliła głowę i ucałowała
delikatnie czoło córki. Próbowała utulić jej żal, wzbudzony nagłym wspomnieniem
i narastającym poczuciem winy. Wychylając się nieśmiało z fałd materiału,
zamglonymi od łez oczami, Halinka spojrzała na małpkę, która skończywszy
obierać ostatniego orzeszka, przybliżyła się i powoli wyciągnęła łapę poza
klatkę.
*
Lucy chwyciła łapą jabłko z rąk Halinki i natychmiast zaczęła je zajadać.
Na poddaszu domu, dziewczynka otworzyła drzwiczki klatki i weszła do środka. Z
pod okien antykwariatu na ulicy dochodziły ponaglające okrzyki: Halinka, hej!
Pośpiesz się. Na dole stały jej koleżanki, czekające, aż zejdzie do nich i
pójdą razem pobawić się na podwórko. Postawiła miskę pełną owoców i orzeszków
na środku, a potem szybko wybiegła schodząc w pośpiechu na dół. Już za chwilę
wesoło biegła z dziewczynami na ulicy.
Nie minęła godzina, gdy usłyszała sygnał policyjnej karetki, zbliżającej
się od Hali Targowej. Zobaczyła biegnące dzieci z pobliskiego boiska, więc
razem z koleżankami ruszyła za nimi w stronę jadącego pojazdu na sygnale.
Samochód policyjny minął jej dom i skręcił w ulicę Tartaczną. Zatrzymał się na
poboczu, a tylne drzwi otworzyły się i wyskoczyło dwóch policjantów; od razu
zaczęli rozglądać się po okolicznych dachach. Jeden z nich trzymał w ręku siatkę
na bambusowym drągu, taką samą, jaką widziała u hycli przeczesujących podwórza
wiosenną porą. Najstarszy rangą wyszedł z szoferki i skierował się w stronę
kamienicy z numerem 5, gdzie stał ojciec małego Huberta. Chłopiec szlochał
wtulony w bok fartucha stolarskiego taty, który zdyszany przybiegł z
pobliskiego warsztatu zaalarmowany płaczem dziecka. Policjant chwilę
porozmawiał, obejrzał ramię chłopca i zawołał swoich podwładnych, by razem
skierować się po chwili na wewnętrzne podwórze. To tu, według relacji świadków,
pojawiły się dwie małpy; zeskoczyły z dachu kamienicy i podeszły do bawiących
się dzieci. Jedna z nich ugryzła Huberta, który zbliżył się i wyciągnął dłoń,
aby je pogłaskać. Wystraszone płaczem dziecka uciekły z powrotem na dach
przybudówki, gdzie kucając obserwowały okolicę.
Stojąc w tłumie gapiów usłyszała, co jest powodem zamieszania i zamarła;
przerażona przypomniała sobie niedomknięte drzwiczki klatki, które
zarejestrowała kątem oka zbiegając po schodach. Grymas oburzenia ojca i
zapłakana twarz Huberta wzbudzały strach, który nie pozwalał ruszyć się z
miejsca. Mogła spróbować zawołać je po imieniu; pewnie i tym razem posłuchałyby
i wróciły do siebie na poddasze domu. Sparaliżowana jednak lękiem nie była
wstanie wydobyć z siebie ani jednego słowa; stała nieruchomo i śledziła pościg
policjantów za skaczącą parą małp, uciekających w stronę swojej klatki
nadpowietrzną drogą, dobrze znaną ze swoich poprzednich wycieczek.
Zanim znalazły się na dachu swojej kamienicy, przysiadły przy kominie przyglądając
się okolicy. W dole, na rogu Tartacznej i Podwala, widziały rozczochrane
czupryny dzieci i czapki dorosłych na zadartych w górę głowach. Przed sobą
miały spadzisty dach zakładu konfekcji Eichmann & Henning, a dalej
kamienicę Frederika Schnella z piekarnią obok. Nad nią górowała spadzista
konstrukcja dachu domu rzeźnika Kleina, wystająca niczym lodowa góra na
pofalowanym morzu dachówek rozciągających się w stronę Motławy - niedościgniona
i niezbadana przestrzeń, za którą widniał jak łańcuch Himalajów, gmach
Krajowego Urzędu Pracy tworzący literę L z budynkiem Poczty Gdańskiej na
Heveliusplatz. Ponad nim, wznosił się na tle kanałów portowych olbrzymi
zbiornik gazu. To tam, gdzieś pewnego dnia, statek zawinął do nabrzeża z
egzotycznym towarem, a one sprzedane powędrowały w małej klatce w ręce pana
Orczikowski, który zabrał je do siebie jako niespodziankę dla swojej małej
córeczki. Gdy obróciły głowę w prawo, spoglądały tęsknie na nieprzebyte
kilometry dachów z wystającymi kominami, gdzie górowała nad nimi wieża kościoła
św. Jana, z małą wieżyczką i wiszącym dzwonem w zacienionym wnętrzu. Horyzont
zamykała ceglana bryła kościoła Najświętszej Marii Panny, a złote obręcze jego
zegara oślepiały odbitymi promieniami czerwcowego słońca. I wtedy, jeden z policjantów
strzelił; zniecierpliwiony przeciągającą się gonitwą i docinkami zebranych
gapiów pociągnął za spust. Tłum na ulicy zamarł w milczeniu, a ciszę przeszył
trzepot skrzydeł wypłoszonych gołębi zataczających niewidzialne kręgi nad
niebem Starego Miasta. Trafiony samiec podniósł łapy do góry, zachwiał się i
spadł w dół na brukowaną ulicę. Halinka stała przerażona na chodniku i nie
mogła uwierzyć, że jej ulubiona małpka leży nieruchomo, a policjant podchodzi i
chwytając za łapy, wrzuca ją martwą przez tylne drzwi policyjnej karetki.
Samica przestraszona hukiem wystrzału, uciekła i przez okno weszła z powrotem
do klatki.
Przez następne tygodnie, mała Lucy nie chciała jeść, siedząc osowiała w
klatce samotnie. Nie reagowała na zaczepki domowników, ani na świeże owoce i
warzywa podrzucane do środka. Halinka też nie miała apetytu i chodziła smutna
po domu. Czuła się winna, choć mama wciąż powtarzała: one potrafiły same
otworzyć zamknięte drzwiczki i uciec przez okno na przechadzkę po okolicznych
dachach, to nie jest twoja wina i przestań się w końcu mazgaić - powtarzała.
Nie wiedziała jednak, że każde wspomnienie chwili, gdy strach i niemoc ogarnęły
jej córkę stojącą na ulicy wśród gapiów feralnego dnia, budzi w niej wciąż
wstyd i wyrzuty sumienia.
Potem nadeszło rozstanie - Lucy oddano do ZOO. Mało jadła, schudła i z
czasem zrobiła się agresywna. Pod drzwi antykwariatu na Staromiejskim Podwalu
podjechał policyjny wóz wraz nadleśniczym Nikolai i pewnego czerwcowego dnia
zabrali małpę do oliwskiego zwierzyńca. Prócz pustej klatki na poddaszu,
pozostał żal i poczucie winy, które odżywało z każdą niedzielną wizytą w
Dolinie Radości.
*
- Nie płacz. Nie
chciałem Cię zasmucić. - Halinka poczuła ciepło dłoni staruszka, głaskającej ją
po głowie. Wtulona w matczyną spódnicę łypała na niego zapłakana jednym
okiem.
- Proszę się nie
martwić - powiedziała mama, całując w czoło zapłakaną córkę. - Wzruszyła się Pana opowieścią, to jej
ulubiona małpka. Niech Pan się nią dobrze opiekuje. Do widzenia.
- Do widzenia. -
Starszy Pan ukłonił się i założył czapkę z powrotem na głowę.
Halinka
spojrzała na Lucy; nadal z wyciągniętą łapą spoglądała w jej kierunku, lecz jej
wzrok był jakiś mętny; prześlizgiwał się po niej, by zatrzymać się dopiero w
oddali na krawędzi lasu. Patrzyła jakby w bok, niewidzącymi oczami. Dziewczynka
czuła, że to spojrzenie między nią a małpą, które łączyło ich w dawnej
przyjaźni, bezpowrotnie zanikło.
- Do zobaczenia,
do następnej niedzieli - szepnęła cicho, po czym odeszła przytulona do mamy w stronę
zagrody z dzikami, by opróżnić swoje kieszenie z dzisiejszych leśnych zdobyczy.
Źródła:
- Z miasta, Gazeta Gdańska, Nr. 124
- Książki Adresowe Gdańska, 1929-1933
- Günter Grass, "Psie Lata".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz