Danzig, 22 Czerwca 1933r.
Na spowitej poranną mgłą rzece z wolna wyłaniają się drewniane łodzie, a na
nich młodzi ludzie wpatrujący się w skupieniu w gładką taflę wody. Na ekranie
pojawia się twarz jednego z nich, tego z charakterystycznym pieprzykiem na
lewym policzku: stoi na dziobie z bosakiem i obserwuje uważnie rzekę, a w jego
oczach widać wyraźnie narastający niepokój. Niecierpliwi się, rozgląda po
innych łodziach, napotykając wzrok towarzyszy, którzy równie bezradnie stoją i
spoglądają w milczeniu na rzekę. Wtem ciszę przerywa nagły bulgot wyskakującej
na powierzchnię boi, a potem następnej i następnej. Jak grzyby po deszczu
pojawiają się wokół łodzi, a młodzi chłopcy w radości rzucają czapkami w
powietrze i… przerwa na reklamy. Można pójść i zaparzyć herbatę; w kuchni czajnik
syczy i bulgocze po chwili. Gorąca herbata paruje i wierci aromatem w nosie, a
w głowie kołacze myśl, że już gdzieś o tym słyszałem.
Jednym z wąskich dopływów rzeki Łaby sunie po gładkiej tafli wody smukły
stateczek. Z przodu przypomina mały
portowy holownik, ale jego śródokręcie ciągnie się długimi czarnymi burtami w
stronę rufy osiągając długość powyżej 14 metrów. Gdyby nie spiczasty dziób,
rozpruwający spokojną taflę wody, można by przypuszczać, ze widzimy starą
barkę. Nad burtami, z przodu, wyrasta zielona nadbudówka z prostokątnymi
drewnianymi oknami, a tuż nad nią na środku jej dachu, sterczy mała,
przeszklona sterówka. Koło sterowe zamontowane na wąskim mostku przypomina
kierownicę wymontowaną z przedwojennego samochodu. Całe śródokręcie aż do rufy
przykryte białym namiotem umożliwia swobodne przebywanie na zewnątrz w czasie
złej pogody, siedząc na drewnianych ławkach rozmieszczonych wzdłuż obu burt. Po
środku, przykryty brązową podłużną kopułą terkocze z wolna silnik obracając
śrubę bulgoczącą za rufą. Wiekowy staruszek powoli mija porośnięte brzegi Luhe
w emerytalnym rejsie po okolicznych rzekach i kanałach. Słychać ożywiony odgłos
silnika, kiedy wpływa na szerokie i ruchliwe wody Łaby, falującej od
przepływających barek i statków; rozbijając się o dziób budzą wspomnienia o
dniach, gdy młodszy o ponad 70 lat przemierzał ruchliwe kanały portowe
nadbałtyckich miast, przewożąc ludzi z jednego brzegu na drugi. Zwinny i szybki
manewrował pomiędzy stalowymi parowcami, które wolno ciągnięte przez holowniki
przetaczały się wzdłuż portowych basenów. Dziś też wozi ludzi - turystów -
siedzą pod białym dachem na drewnianych ławach i robią pamiątkowe zdjęcia
mijanym z wolna saksońskim miasteczkom. Nie przypuszczają, wsłuchując się w
rytmiczny turkot silnika, że ten spokojnie unoszony na fali stateczek,
przemierzający szerokie koryto Łaby, kryje w swoim życiorysie kryminalną
przeszłość.
Uciekając przed suchym, miejskim powietrzem w czerwcowe dni, Josef B.
wsiadał w tramwaj nr. 8 i jechał do Nowegoportu, gdzie u ujścia Motławy
zasiadał na kamienistym falochronie z wędką.
Brak pracy i pieniędzy ściągał tłumy bezrobotnych, którzy rozstawieni
wzdłuż ujścia kanału portowego stali z długimi, leszczynowymi kijami, łowiąc
śledzie. Jeden przy drugim oparci o barierki rzucali cierpliwie przynętę na
środek kanału. Kiedy ławica śledzi wchodziła w głąb portu, wciąż przybywało
nowych mężczyzn, którzy próbowali swoich sił, licząc na darmowy obiad. Stojąc w
ścisku, ramię przy ramieniu, toczyli rozmowy, przerywane rzucanymi w różnych
językach i gwarze przekleństwami. Raz po raz wybuchały sprzeczki, gdy żyłki
plątały się nawzajem i trzeba było wyciągać wędki, zahaczając często o
następną, stojącego obok sąsiada. Czasami dochodziło do rękoczynów, gdy dwóch
krzepkich dokerów splątanych cienkimi żyłkami brało się za łby i przepychało w
tłumie zgromadzonym nad brzegu. Pozostali szybko uspokajali co bardziej
nadpobudliwych wędkarzy, każąc im wracać na swoje miejsce i nie przeszkadzać
innym w łowieniu. Zazwyczaj łapano po kilka sztuk, ale gdy duża ławica wpływała
w głąb Motławy, można się było obłowić, wracając do domu z blaszanym
wiaderkiem, wypełnionym po brzegi. A wtedy, na wąskich podwórkach kamienic
portowych dzielnic rozchodził się ostry zapach przypieczonych na rozgrzanym
oleju ryb, a dzieci siedząc na betonowych schodach, zajadały chrupiące
ogonki.
Josef B. nie przepadał za tłumem; minął dwurzędowy tłum poławiaczy śledzi
przy nabrzeżu i ruszył w stronę falochronu. Było tu cicho i spokojnie, choć
mniejsze szanse na udany połów. Oprócz kilku siedzących obok samotnie wędkarzy,
towarzyszyły mu dwa kormorany, które przelatując nad jego głową, siadały na
czubku czerwonej latarni wejściowej, by skonsumować dopiero co złowioną rybę.
Marzył o zielono-ościstej belonie. O tej porze roku podchodziła pod wejście
do portu polując na małe rybki. Wciąż pamięta ten pierwszy raz, kiedy jej
wydłużone ciało pojawiało się ponad taflę wody; zaczepiona o górną, wyraźnie
krótszą od dolnej szczękę, rozpaczliwie próbowała uwolnić się z haczyka. Jej
branie przypominało łowienie leszczy w kanale, które dobierając się do przynęty
ciągnęły spławik w bok, kładąc go na powierzchni, zanim zniknął pod wodą;
wystarczyło dość czasu, by zareagować i odpowiednio zaciąć, by następnie
wyciągnąć spokojnie kolejną rybę z wody. Belona nie dawała się tak łatwo
złowić: trzeba było szybko zaciąć, by nabiła się na haczyk, ale to nie było
najtrudniejsze; szarpała wędką na prawo i lewo, pływając w poprzek i szamocząc
się tuż przy powierzchni. Należało pozwolić jej się wyszaleć, powalczyć i gdy
przestała wyskakiwać z wody, niczym pogodzona z losem, wyciągnąć ją spokojnie
na brzeg. Miała około pół metra; zapamiętał jej duże, nieruchome oko - tuż obok
wachlujących skrzeli, łapiących łapczywie ostatni łyk powietrza.
Założył ogon szproty na haczyk i zarzucił wędkę w stronę otwartej zatoki.
Morze było gładkie, jedynie lekka martwa fala przetaczała się z północnego
zachodu, przerywana pianą kilwateru przepływającego statku. Biały, pękaty
kadłub z dwoma bocznymi kołami przesuwał się szybko po wodzie. "Paul
Beneke" płynął w stronę Sopotu. Na pokładzie pasażerowie zażywali
słonecznej kąpieli smagani rześką bryzą; Spoglądali na smukły dwumasztowy jacht
z trzema sztakslami i dużym grotem; część z nich pomachała kapeluszami w stronę
żeglarzy, którzy odmachali wyciągniętymi w radosnym pozdrowieniu rękoma.
"Korsarz" mimo słabego wiatru przepłynął szybko wzdłuż ich lewej
burty, kierując się w wąskie przejście pomiędzy portowe główki.
Siedział na dużym kamieniu i opierając łokcie o wystające kolana, trzymał
pomiędzy nimi giętki leszczynowy kij. Przed sobą w ostrym świetle słońca
rozpościerał się piaszczysty rogal plaży ciągnącej się od Brzeźna aż po ciemną
Kępę Redłowską, opadającą stromo do morza. Biały parostatek stał przycumowany
po zachodniej stronie mola w Brzeźnie. Patrzył na chodzących ludzi śpieszących
się na pokład; wyglądali z tej odległości jak mrówki, krzątające się po leśnym
mrowisku. Trzy gwizdy syreny, widoczny czarny obłok dymu i wycieczkowiec wolno
wypływa rufą w stronę morza, aby po chwili obrócić się w prawo i obrać kurs w
stronę pobliskiego mola w Jelitkowie. Jego biała sylwetka wraz trójkątnym
kilwaterem zniknęła powoli w oddali. Szczęśliwi ludzie, pomyślał, ciekawe, czy
kiedyś mi przyjdzie popłynąć statkiem? Może gdzieś daleko, za ocean? Piszą, że
coraz więcej nowy osad powstaje zbudowanych przez emigrujących do Ameryki
Gdańszczan. Choćby taka Nova Dantzig - wybudowana w brazylijskiej głuszy, a ze
stacją kolejową i prawdziwą szkołą! Zaradni rodacy, wyemigrowali za chlebem i
od razu stworzyli sobie nowy dom. A ja? Siedzę i łowię ryby na brzegu zimnego
morza, zagłuszając burczenie w brzuchu pięknym widokiem, westchnął po cichu.
Nagle usłyszał plusk wody gdzieś przy falochronie. Na spokojnej tafli
zatoki rozchodziły się promieniste koła. Gdy już rozciągnięte powoli wtapiały
się w martwą falę, kilkadziesiąt metrów dalej ujrzał wynurzającą się płetwę.
- Pięć złoty
przepłynęło. - Usłyszał z wyraźnym polskim akcentem wypowiedziane zdanie. Lekko
przygarbiony z siwym wąsem starszy mężczyzna siedział na płaskim kamieniu i
śledził oddalającego się powoli morświna. - Czytałem ostatnio w Gazecie
Gdańskiej, że straszne z nich szkodniki! Zjadają dużo ryb i niszczą przy okazji
sieci. Upatrzyły sobie zwłaszcza łososie, łapane w zastawiane pławnice. Rybacy
z Helu, Kuźnicy i Jastarni złowili tym sposobem około 120 sztuk delfinów. Za
każdego odłowionego morświna władze płacą im 5 złotych premii! Tak w
zaokrągleniu… - tu na chwilę przerwał licząc po cichu - jeden gulden nam
właśnie umknął sprzed nosa. Zaśmiał się głośno z własnego dowcipu i usiadł z
powrotem na swoim kamieniu. Josef uśmiechnął się grzecznie i spojrzał w morze,
szukając śladów na wodzie przepływającego ssaka. Żal mu się zrobiło tego pięknego zwierzaka;
rytmicznie przemierza morze, wynurzając się od czasu do czasu na powierzchnię,
wypuszcza w górę powietrze tworząc małą fontannę, mieniącą się kolorami tęczy w
słoneczne dni jak dzisiaj. Szkoda, że to piękno przeszkadza ludziom; zabijają
je, bo walczą razem o to sam pokarm, ale inny cel im przyświeca - morświny by
przeżyć, a ludzie by się wzbogacić. Pewnie ryb wystarczyłoby dla wszystkich,
gdyby podzielić po równo, znów westchnął po cichu. Ludzie pewnie niedługo
zatęsknią za tym znikającym pięknem. Może, gdy wytłuką wszystkie, nawet będą
usilnie o nie walczyć, by wróciły na nasze gdańskie wody z powrotem?!
- Nic dziś nie
bierze - odezwał się ze smutkiem w głosie starszy pan. - Wczoraj udało mi się
złowić pięknego łososia!
Tu, przytrzymał
kolanami wędkę i pokazał rękoma, jaka duża była ryba. Patrząc na dystans
pomiędzy jego dłońmi, musiała być imponująca.
- No,
przesadziłem nieco. - Zaśmiał się. -
Takiego to dostał Hitler w Berlinie od Gdańszczan. Słyszał pan?
- Tak, czytałem
o tym w "Die Volksstimme" - odpowiedział cicho Josef, zarzucając
wędkę ponownie. - Złożyli kanclerzowi Rzeszy świeżo złowionego łososia w darze
z okazji Pierwszego Maja. Tak napisali.
- Oj, świeży to
on już nie był, jak go tam koleją dowieźli z Gdańska do Berlina - w przekąsem
stwierdził wędkarz. - Mam nadzieję, że nie zawinęli go w gazetę, bo to mogłoby
oznaczać zgoła co innego! - Wyraźnie zadowolony ze swojego żartu, poklepał się
po wystającym z pod obcisłej koszulki brzuchu.
Czy Hitler może
obawiać się o własne życie? - Zastanowił się Josef. Szybciej to ja znajdę się w
tarapatach, jak będę opowiadał naokoło, że czytam socjaldemokratyczne pismo. Co
za nieuwaga! Widziałem ostatnio powybijane szyby w redakcji gazety. Nie podoba
się hitlerowcom, co w niej piszą. A im lepiej nie podpadać, zwracając na siebie
niepotrzebną uwagę. Tak długo, jak tylko się da - poczuł rosnący wewnątrz lęk -
trzeba stąd iść. Ten gość jest zbyt rozmowny; nie wiadomo, gdzie nas ta rozmowa
zaprowadzi. Wstał wolno i zaczął zwijać wędkę. Otrzepał spodnie, założył
marynarkę i ukłoniwszy się w stronę mężczyzny wgramolił się na mur falochronu,
by ruszyć w drogę powrotną.
Niewielu już pozostało wędkarzy przy nabrzeżu kanału portowego, a ci którzy
zostali, kucali i paląc papierosa wpatrywali się monotonnie w taflę wody.
Skręcił w prawo i minął smukłą rufę małego statku przycumowanego do nabrzeża.
Długo szedł wzdłuż zielonej burty, zanim zrównał się z dziobem i przeczytał
napis drukowanymi literami: "GEIER". Coś mi to mówi - pomyślał.
Przez kolejną część drogi nie mógł na niczym innym się skupić, gdyż jego
myśli wciąż krążyły wokół nazwy napotkanego statku. Okrążając Basen Portowy
przypatrywał się z drugiej strony jego małej nadbudówce i sterówce, starając
przypomnieć sobie usilnie skąd go kojarzy. Bezskutecznie. Nie wiedząc kiedy,
doszedł do końcowego przystanku na Albrechtstrasse i wsiadł w stojącą przy
zajezdni "Ósemkę".
Siedząc na drewnianym krześle w tramwaju, podskakując rytmicznie, spoglądał
za okno na pejzaż portowej dzielnicy: po lewej stronie mijał 1-piętrowe
kamienice robotnicze ustawione wzdłuż drogi, za którymi rozciągały się tereny
Stoczni Schichau; w oddali wyrastał ponad dachami "Młot" - wielki
dźwig portowy w kształcie dużej litery T, a obok niego przygarbiony, wygięty w
łuk, stał drugi - wysłużony "Dziadek". Gdy tramwaj wjechał w stojące
po obu stronach ceglane kamienice na Schichaugasse, spojrzał odruchowo w prawo,
gdzie tuż na rogu przy placu Hanzy, stała wysoka kamienica, w której mieszkał.
Kiedy tramwaj się zatrzymał, wyszedł na ulicę i po upewnieniu się, że nic nie
nadjeżdża, przeszedł na chodnik i skierował się w stronę domu.
Z razu, dotarł do niego metaliczny odgłos dochodzący za pleców. Z początku
myślał, że to przejeżdżający tramwaj wyhamowuje przed pobliskim zakrętem, lecz
gdy obejrzał się do tyłu, tory w obie strony były puste. Odwrócił głowę jeszcze
bardziej do tyłu i zobaczył dwóch chłopców ciągnących małą dziewczynkę siedzącą
na sankach. Trzymała patyk z przywiązanym kawałkiem sznurka i popędzała nim
swoje "dwunożne konie". Głośny pisk trących o bruk metalowych płóz
odbijał się od ceglanych ścian kamienic po obu stronach ulicy. Sanie! - wykrzyknął
w myślach Josef. - To były sanie!. Były jak wytrych do zamkniętych drzwi
pamięci, gdzie wciąż tkwiła nieodgadniona zagadka dnia, co zajęła mu całą drogę
na przystanek tramwajowy w Nowym Porcie.
Historia ta roztrząsana była na każdym niemal nabrzeżu portowym i w każdej
tawernie, gdzie ludzie opowiadali sobie szczegóły sprytnego i pomysłowego
przemytu. Wyczuć można było w ich głosie żal, że jedno ze źródeł nielegalnej
dystrybucji alkoholu wygasło z dniem zaaresztowania właściciela statku
motorowego "Geier". Jak mówiono, ponad 200 litrów alkoholu zostało
zarekwirowane przez gdańskich celników. Gdyby nie pewien rybak, cała sprawa
pewnie nie wyszłaby na jaw przez dłuższy czas. Sieć na węgorze, zarzucona w
kanale portowym nie dała się wyciągnąć, więc zawołał na pomoc dwóch celników z
pobliskiego dworca nadwiślanego, z pomocą których oprócz sieci wydobyto
trzydzieści osiem napełnionych alkoholem baniek, przyczepionych do 8-metrowego
słupa. Całość ciągnięta była pod wodą za pomocą przyczepionych z przodu
metalowych sani, przez które przechodziła linka zwalniająca zatopione zbiorniki
z przemycanym alkoholem. Dryfujące na powierzchni boje zbierali pod przykrywką
nocy zaznajomieni przemytnicy, by następnie przetransportować na brzeg, gdzie
pod stertą ziemniaków i słomy na furmankach przewozili cenny towar do miasta.
Długo jeszcze szmuglerska historia z gdańskich kanałów portowych krążyła w
opowieściach po okolicznych barach. Czy możliwe, że przekazywana z ust do ust
przekroczyła granice kontynentów i dotarła za ocean, gdzie zainspirowała
nowojorską mafię, by przemycać alkohol pod, a nie nad wodą? Być może -
pomyślałem; skończyły się wreszcie reklamy, więc usiadłem wygodnie na sofie i
popijając wolno parującą z kubka herbatę, oglądałem dalej film.
Z miasta, Gazeta Gdańska Nr. 139/33 (Źródło: www.pbc.gda.pl/dlibra) |
Źródła:
- Z miasta, Gazeta Gdańska, Nr. 95/33,106/33, 109/33, 137/33, 139/33.
- Schiffshistoriesches Archiv Flensburg, www.schiffshistorisches-archiv.de.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz