Etykiety

Pogrzeb


Danzig, 7 Stycznia 1933


Kamienie i pomniki chcą mówić - wtedy ci, którzy pod nimi leżą, ożywają w wspomnieniach. Obdarte z tabliczek i inskrypcji, połamane i krzywe, porośnięte mchem i przykryte liśćmi, w zaniedbanych zakamarkach miejskich parków przypominają się światu. Pojawiają się wtedy bezinteresownie znicze, które wskazują zapomniane miejsca wśród dawnych cmentarnych alejek. Cieszy i niepokoi ten widok, bo wystawia bezbronne mogiły na atak ludzkiej głupoty i arogancji; przypłacają to często guzem od rozbitej butelki po piwie, smrodem psiej albo ludzkiej uryny. To można jakoś znieść i nadal istnieć. Gorzej, gdy wpadnie się w ręce miłośnika granitu czy marmuru, który wykorzysta ich mocną teksturę do podmurówki domu lub utwardzenia gruntu w przydomowym ogródku; świetnie nadają się na schody ułożone w miękkim gliniastym podłożu. Kolejny but, kolejna cholewka poleruje inskrypcje i zaciera ich historię - jak mijający czas.

Zastanawiał się Josef B., skąd wziął się tak wielki tłum żałobników wokół jego parafialnego kościoła św. Józefa na Starym Mieście w środowe przedpołudnie. Niemieckie gazety nie rozpisywały się w szczegółach o życiu Polonii gdańskiej, stawiając je na marginesie innych wydarzeń w mieście. Dlatego też i tym razem, wiadomość o śmierci wybitnego polskiego działacza została przemilczana w nagłówkach czasopism, które Josef zwykł czytać przylepione do okna witryny sklepu z tytoniem Helmutha Zellera przy ulicy Grobli I.

Żałobny kondukt formował się od porannych godzin na placu polskiego Gimnazjum. Sztandary i flagi powiewały nad zgromadzonym tłumem. Kolumna uczniów ustawiła się w pobliżu drewnianego baraku, ciągnącego się wzdłuż placu. Rozmawiali między sobą, tuptając nogami o zmarznięty grunt, by rozgrzać stopy. Niewidoczny wzrok dotykał ich skostniałe twarze; wpatrujący się za pękniętej szyby okna baraku, w którym ruch szarej firanki zdradzał obecność po drugiej stronie.

- Wiedźma się obudziła - ktoś szepnął,

- Oby zaraz nas wszystkich nie przegoniła! - dodał inny i cała grupa wybuchła gromkim śmiechem, lecz szybko się umilkli skarceni spojrzeniem starszyzny. Po cichu opowiadali sobie nawzajem historie o spotkaniach z tą chudą i niechlujnie ubraną kobietą, chodzącą ze wzrokiem wbitym w ziemię i miną, jakby była wciąż czymś zatrwożona. Opętana rewolucyjną obsesją, szybowała myślami po francuskim niebie i wystukiwała na maszynie kolejne zdania swej niedocenionej powieści, kiedy oni beztrosko wydzierali się goniąc za piłką na gimnazjalnym boisku w czasie długiej przerwy.

Gdy już wszyscy przybyli i ustawili się na miejscach, pochód ruszył z przedmieścia Petershagen w stronę Starego Miasta. Biało-czerwone flagi powiewające na wietrze mieszały się z czernią strojów kroczących wolno żałobników. Mroźne, styczniowe powietrze unosiło obłoki pary wydobywającej się z ust setek ludzi, śpiewających żałobne pieśni. O godzinie 11-tej wniesiono trumnę ze zwłokami do kościoła św. Józefa. Za uchylonych kościelnych drzwi dobiegała mieszająca się z miejskim gwarem żałobna pieśń "W mogile ciemnej" wykonana przez chór "Moniuszko" z solistą, panem Warczakiem.

Po nabożeństwie, kondukt żałobny prowadzony przez liczne duchowieństwo wyruszył w stronę cmentarza św. Józefa i Marii położonego przy Wielkiej Alei naprzeciwko dużego sportowego placu, coraz częściej kojarzonego z defilad i zbiórek oddziałów nazistowskiej partii. Tłum Polonii gdańskiej kroczył Wielką Aleją pośród oszronionych wiekowych lip. Za trumną szła rodzina, przedstawiciele urzędów z panem radcą Lalickim na czele, posłowie polscy, grono profesorów Gimnazjum Macierzy Polskiej z dyrektorem Augustyńskim. Za nimi wolnym krokiem szli reprezentanci organizacji i towarzystw polskich z uniesionymi w górę sztandarami. Na końcu długi szereg przedstawicieli ludności, młodzieży i starszych.

Pasażerowie jadący do Wrzeszcza tramwajem nr. 2 spoglądali z zaciekawieniem na ogromny tłum przechodzący lipową aleją w stronę Wrzeszcza. Wyskoczył z niego na przystanku mężczyzna w cylindrze i kulejąc szybko przeszedł ulicę i dołączył do pochodu. Konie zastrzygły uszami i podniosły głowy na dźwięk dzwonka odjeżdżającego pojazdu. Woźnica ściągnął na wszelki wypadek lejce, ale opuściły łby i szły monotonnym tempem wpatrując się w wybrukowaną drogę, ciągnąc pogrzebowy karawan. Kiedy orszak mijał Cafe Halbe Allee, niejeden żałobnik pomarzył o przytulnym wnętrzu kawiarni i ciepłym napoju, by rozgrzać skostniałe ręce trzymając gorący kubek herbaty. W drzwiach ukazał się niski, łysawy restaurator w białej koszuli i przewiązanym fartuchem w zaciekawieniu śledzący przelewający się falą żałobnej ciszy tłum.

Z pobliskich podwórek wybiegły przerywając zabawę dzieci; ubrane w grube kożuszki i ciepłe rękawiczki poprawiały niezdarnie dłońmi czapki na głowach i przypatrywały się w milczeniu przechodzącym postaciom. Jeden z chłopców z wrażenia upuścił nagle blaszaną obręcz, która potoczyła się w kierunku ulicy tuż pod nadchodzący karawan. Pobiegł za nią i zanim przeskoczyła krawężnik złapał ją, i szybko wrócił do reszty zmieszany.

Po dotarciu na miejsce, ostatnie przemowy wygłosili po polsku ksiądz proboszcz Komorowski i po niemiecku prałat Zawadzki, proboszcz kościoła św. Józefa. Następnie trumnę z nieboszczykiem złożono w grobie, w ciemnym dole z trudem wykopanym przedwczoraj kilofami w zmarzniętej ziemi przez miejskich grabarzy. Towarzyszący chór ponownie zaśpiewał żałobną pieśń, która unosząc się nad cmentarnymi alejkami, wystraszyła stado wron, siedzących na pobliskich drzewach. Uniosły się w niebo, zagłuszając krakaniem pieśń i uleciały czarną chmarą w stronę Góry Szubienicznej.

Grób ś.p. Franciszka Kubacza nie przetrwał do dnia dzisiejszego w swym pierwotnym miejscu. W czasie likwidacji cmentarzy wzdłuż Wielkiej Alei został przeniesiony i od 1957 roku znajduje się na cmentarzu na Zaspie. Nie uległ zupełnej zagładzie, jak setki innych, zaoranych i posianych trawą przedwojennych grobowców. W tym Josef B. miał szczęście - jego grób, choć nękany przez miłośników piwka pod chmurką, przetrwał do dziś w pierwotnym miejscu i kształcie, cudem ocalał w czasie likwidacji cmentarza św. Barbary i Józefa. Uratowała go niechlujność likwidatorów, a może sterty liści spadające z drzew cmentarnych alejek? Przykryta i porośnięta trawą granitowa płyta leży nadal obok wiekowej lipy przywołując pamięć o nieboszczyku, spoczywającym na nieistniejącym cmentarzu, zaledwie sto metrów od swojego nieistniejącego już domu.
 
Z miasta, Gazeta Gdańska Nr. 16/33 (Źródło: www.pbc.gda.pl/dlibra)
 
Franciszek Kubacz
(źródło: zs.lubawa.pl)


  
Źródła:
  1. Pogrzeb ś.p. dr. Kubacza, Gazeta Gdańska, Nr. 16/33.
  2. Franciszek Kubacz, www.gdansk.pl.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz