Etykiety

Wichura

Danzig, 7 Luty, 1934r.

 
Znów wiało. Jeszcze rozdrgane powietrze nie zdołało wyhamować po nocnej wichurze, a już w południe zerwał się na nowo wiatr. Nad horyzontem, na tle błękitnego nieba,  pojawiły się strzępy szarych obłoków. Im bliżej lądu tym wydawały się coraz większe, kłębiły się i piętrzyły w górę, a swoją podstawą opadały coraz niżej, przytłaczając swoim ciężarem gołe wierzchołki nadmorskich drzew, które w pokornym ukłonie uginały się w stronę lądu.

Przewieszony starannie przez drewnianą poręcz pomostu damski płaszcz poruszał się na wietrze. Dolna część unosiła się by opaść po chwili tam, gdzie po drugiej stronie białej belki tkwił nieruchomo ciężki kołnierz pokryty futrem rudego lisa z drobnymi, cienkimi włosami falującymi w rozdrganym powietrzu. Szarpany za oba końce bronił się dzielnie przed naporem kolejnych porywów, tocząc walkę z niewidzialnym przeciwnikiem, który z uporem próbował zrzucić go na mokry pomost, a tam - na drewnianych deskach - przywarły popielate rękawiczki. Szybko namokły od słonej wody, wyskakującej niczym małe gejzery pomiędzy szczelinami desek, gdy kolejna martwa fala zbliżała się do brzeźnieńskiego mola i uderzała z impetem o krawędź dolnego pomostu. Zniżała swój grzbiet by przetoczyć się pod nim i porozbijana na mniejsze docierała do plaży, wdrapując się jak najwyżej po piaszczystym brzegu. Atak trwa - z morza i powietrza: targana wiatrem i podmywana falą jedna z damskich rękawiczek podnosi się ze śliskiego pomostu; jeszcze trzyma się pustymi palcami podłoża, rozpaczliwie chwyta nierówności desek, lecz kolejny powiew przewraca ją na druga stronę, a woda z pomiędzy szczelin podbija w górę; upada i toczy się w stronę krawędzi, za którą wyłania się ciemna otchłań zburzonego morza; rozpaczliwie przywiera na ostatni moment całą swą powierzchnią, by z kolejnym podmuchem unieść się w górę - jakby szykując się do finałowej akrobacji- znieruchomieć na moment i przekrzywiając w przód, powoli skoczyć w dół; szybko nabiera wody i niesiona kolejną falą dryfuje, aż w końcu znika; tonie  samotnie - oddzielona od siostry, która walczy przywarta kurczowo do obślizgłych desek dolnego pomostu, pogrążonego w cieniu nadciągających nimbostratusów.

Nowy rok, trzydziesty czwarty, nie zapowiadał się na spokojny. Jeszcze nie zdołano usunąć z ulic drzew, połamanych po styczniowych sztormach, a nad miasto nadciągał w huraganowym pędzie kolejny ciepły front, niosąc wilgotne i ciepłe powietrze. Zdziwieni przechodnie jeszcze dzień wcześniej, ubrani w ciepłe jesionki, marzli idąc pośpiesznie chodnikami, dzisiaj, na początku lutego, rozpinali guziki zimowych płaszczy i rozluźniali szale pod spoconą szyją. Łapiąc na twarzach promienie popołudniowego słońca, nie dostrzegali, jak nadciągająca z nad Helu wolno opadająca w dół jednorodna warstwa chmur z biegiem czasu gęstnieje i zakrywa niebo szarą zasłoną. Jedynie pewne oznaki niepokoju można było dostrzec na twarzach ludzi zagłębionych w lekturze lokalnych dzienników, informujących o szkodach wyrządzonych na północnych obrzeżach Bałtyku przez nadchodzący sztorm.

Jacht "Eos" pod dowództwem porucznika Kuczyńskiego przekonał się o jego sile, kiedy próbował przepłynąć wzdłuż wybrzeży Danii ruszając w rejs przez Atlantyk. Krótka, waląca nieustająco o dziób fala w wąskiej cieśninie Sund zatrzymała dzielną załogę i jej kapitana zatapiając jacht. Szczęśliwie wszyscy uratowali się dopływając do brzegu, jak donosiła Gazeta Gdańska. Niedługo potem, po drugiej stronie wzburzonego morza, gdzie w oddali świeciły światła latarni fińskiego portu Ronskar, pasażerowie polskiego statku "Cieszyn" usłyszeli złowrogi odgłos metalu szorującego o ostre podwodne skały, które unieruchomiły statek na ponad dwa tygodnie.  Szczęśliwie udało się wszystkich czterdziestu dziewięciu pasażerów przetransportować na ląd, gdy statek obijany o kolejną skałę przez fale pochylał się coraz bardziej na lewą burtę. Część z uratowanych przyrzekła sobie już więcej nie bagatelizować morskich przesądów i nie wsiąść na statek z przylepioną łatą pechowca. "Cieszyn" popadł w niesławę, kiedy zderzył się z niemieckim statkiem "Centa" na Morzu Północnym niespełna dwa miesiące temu. Kontynuował, co prawda z drobnymi uszkodzeniami rejs do Antwerpii, ale od tamtej pory niewidzialny pech snuł się za kilwaterem statku czyhając na kolejną okazję, budząc lęk wśród załogi i pasażerów, których los zaokrętował na jego pokład.

Fala, która dosięgła "Cieszyn" i zepchnęła na skalistą mieliznę, ruszyła rozpędzona wraz z innymi na południe. Minęła Gotlandię, tocząc wody w swej rozległej dolinie i płaskim, długim grzbiecie. Przemierzając Bałtyk czuła za sobą ciepły oddech frontu, pchany przez wiatr. Odbiła się o półwysep helski i zmieniając kierunek podążyła za rufą greckiego parowca zmierzającego do gdańskiego portu. Jak tylko jej czoło dotarło przy brzegu do pierwszej rewy, zaczęła rosnąć i podnosić się w białej kipieli, by w końcu złamać się, uderzyć w dół - z impetem runąć na piaszczystą plażę. Płaska, rozlana szeroko po brzegu wracała leniwie z powrotem do morza, gdy nad Helem horyzont ciemniał już od grafitowej warstwy chmur, z pod których sunął świeży podmuch wiatru; minął szybko pas przybrzeżnego lasu, gwałtownie pochylając konary drzew. Potem pomknął w stronę miasta, szykującego się powoli do snu.

Gdy dotarł do Wrzeszcza, stary dom przy Neuschottland tegoż wieczoru ożył niepokojącymi odgłosami wydawanymi przez stukające drzwi od klatki, trzeszczące framugi okien i drżenie metalowej klamki przy każdym silniejszym podmuchu. Na dodatek zaczął padać mokry śnieg i jego duże płatki dudnią teraz o szyby drewnianych okien pokoju na poddaszu, gdzie Gabriela swym wieczornym zwyczajem siedzi na drewnianym krześle przy stole pod zapaloną lampą gazową i ceruje rajstopy. W skupieniu wpatruje się w igłę, która sprawnie przeciąga nitkę po obrzeżu czarnej dziury, zmniejszającej się z każdym kolejnym wprawnym ruchem dłoni. Dachówki podrywane coraz silniejszymi podmuchami wiatru stukają o siebie wydając głuche dźwięki, co przywodzi na myśl głuchy odgłos uderzanych opuszkiem palców dziecięcych cymbałek. Skupiona na cerowaniu powędrowała w rejony wspomnień, jakże dalekich i niepamiętnych z pozoru, lecz gotowych wyjść z ukrycia, gdy coś zdmuchnie z nich kurz zapomnienia i doda w nie ożywcze uczucia.

Przed oczami malował się obraz skupionej twarzy dziecka, które pod osłoną nocy ćwiczyło po cichu kolędy, by zagrać następnego dnia przed wigilijnym stołem. To miał być jej dar dla świętego Mikołaja, wkupne, by otrzymać upragniony prezent zostawiony pod choinką. Przypomina sobie dłonie pokaleczone od ostrej słomy i trzciny, która wrzynała się w opuszki palców, gdy pomagała robić wigilijne dekoracje. Potem widzi siebie przy stole zastawionym smakołykami i już w myślach nakłada sobie na talerz, lecz wtedy jej skupiona na cerowaniu twarz sztywnieje, odtwarzając ten sam grymas co przed lat. Pamięć mięśni jest niezawodna; nieświadomie skrzywia się w ten sam sposób jak przy rodzinnym stole, gdy mama nalała zsiadłe mleko i podała talerz ze smażonym mięsem, groszkiem i bekonem. Nie było wyjścia, musiała obowiązkowo zjeść przygotowaną potrawę i wypić rugpienis, bo jak zwyczaj mówił: kto tej potrawy nie zje w następnym roku wyleje morze łez. Łzy i tak pojawiły się dość prędko, tuż po odgłosach zbliżających się budeli - trupich kolędników, którzy w swych strasznych maskach niedźwiedzi, wilków, koni czy śmierci pukali do drzwi, by błogosławić każdemu domowi i odpędzić złe duchy. Zeszłoroczne zło odpędzało się przez obrzęd spalenia. Jak każdy z domowników, przygotowała małe karteczki, gdzie zapisywała koślawym pismem minione problemy i niepowodzenia. Potem zwinięte dokładnie podawała ojcu, który wkładał je wraz z innymi karteczkami pozostałych domowników do głębokiej misy i podpalał świecą. Pamięć receptorów węchu również nie zawiodła; Gabriela poczuła zapach palonego papieru, co wybiło ją z zadumy i nerwowo rozejrzała się po pokoju. Pociągnęła mocniej nosem, kręcąc głową na prawo i lewo, ale zapach zniknął. Choć upewniła się, że wokół nic się nie pali, czuła wewnątrz niepokój - ten sam, który pojawił się kilka godzin przed wichurą, wraz z szumem w uszach i uciskiem w głowie. Potem zniknął pod wpływem codziennych obowiązków; przykucnął gdzieś wewnątrz, a teraz znów w niej narastał i wędrując od żołądka docierał do serca - zaczęło kołatać. Przerwała pracę, westchnęła głęboko i spojrzała na okno, z którego kierunku dobiegały groźne pomruki wiatru. Wtłaczane przez nieszczelne framugi powietrze poruszało koronkową firanką, tańczącą pofalowanym końcem nad drewnianą podłogą. Wiatr napiera na szyby i wydaje się, że zaraz ustąpią i wpuszczą rozszalałe powietrze. Poczuła ucisk w głowie, narastający ze wszystkich stron, a najbardziej z góry; czuła, jak ugina się pod ciężarem niewidzialnych rąk złożonych na jej czaszce. Pamięta ten ból: natrętny i wszechobecny; wzbudził w niej lęk i zaprowadził do kuchni; siedziała tam samotnie i czekała - tracąc powoli siły i nadzieję - aż przejdzie, w końcu odszedł i rozpłynął się w gęstniejącym powietrzu. Czuje, jak pieką ją poliki. Czy było wtedy gorąco od sierpniowego słońca? A może duszno od zamkniętego okna? Dość już! - nerwowo wstaje z krzesła i ucieka przed natrętnymi wspomnieniami. Podchodzi do okna i odsłania firankę, za którą w ciemnej szybie pokrytej mokrymi płatkami śniegu odbija się jej zaniepokojona twarz. Przysuwa się bliżej i przykleja czoło do zimnej szyby; powoli uspokaja się, bezwiednie spogląda przez okno na świat.

Po mokrych chodnikach przemieszczają się z trudem przechodnie. Każdy z nich, zmierzając do wyznaczonego celu, toczy walkę z niewidzialnym przeciwnikiem na swój sposób. Jedni, zgarbieni, smagani wiatrem i śniegiem w twarz, przytrzymując nakrycia na głowach patrzą przed siebie i idą do przodu, choć droga wydaje się trudna do przebycia i z każdym kolejnym porywem wiatru czują coraz większą chęć zatrzymania się i przeczekania - tak jak ci, których mijają. Oni, ze spuszczoną głową stoją pokornie i czekają w nadziei, że los się odmieni i będzie można ruszyć znów naprzód. Gdy jednak znużonych oczekiwaniem dopadnie zwątpienie, odwracają się wtedy tyłem do wichury i patrzą wstecz, gdzie wszystko wydaje się lepsze i spokojniejsze. Nawet część z nich, kuszona lekkością ruchów i zachęcona kolejnym podmuchem w plecy, powoli rusza w tył, by po chwili stanąć i oprzytomnieć, że ten kierunek odsuwa ich od celu.

Jak w życiu - westchnęła, podnosząc zimne czoło od szyby. A co ja bym zrobiła? - rzuciła na odchodne, gdy wzrok jej utkwił w kobiecie; z długimi rozwianymi włosami, szła szybkim krokiem pod wiatr i mijała energicznie innych przechodniów. Nie widziała jej twarzy wyraźnie, bo znikała w cieniu ulicznych lamp, które poruszane wiatrem oświetlały nierównomiernie chodnik, ale w każdym jej pewnym kroku widziała rosnącą determinację. Była piękna - z rozwianymi włosami, wyprostowana szła do przodu bez najmniejszej przerwy; jakby nieobecna, z nieruchomą twarzą i spojrzeniem utkwionym w niewidzialny punkt przed sobą. Śledziła kobietę wzrokiem, aż ta zniknęła w tunelu pod mostem kolejowym, zmierzając w stronę Wielkiej Alei.

Gabriela stała jeszcze chwilę przed oknem, wpatrzona w rząd stojących wzdłuż nasypu kolejowego topoli; ich konary uginają się nieustannie, prostując jedynie na moment, kiedy wiatr łapie lekką zadyszkę i cichnie na moment, by za chwilę znów uderzyć. "Jakie też musi być morze teraz… " - przemknęła myśl, a tuż za nią migawka obrazka ze szkolnego elementarza: na pierwszym planie rząd pochylonych drzew, a w tle ciemne kłęby chmur wciskają horyzont w wzburzone morze pokryte białymi grzywaczami; pomiędzy nimi małe rozbujane łupinki kutrów wracają przechylone na jedną z żółtych burt, która znika w rozpędzonej fali. Wyobrażała siebie jako jedno z dzieci stojących na plaży: ze zmierzwioną czupryną i w ciepłej jesionce, wypatruje powracającego z morza ojca. Będąc dzieckiem wertowała szkolny podręcznik i gdy zbliżała się powoli do tej strony, czuła narastający niepokój; nie potrafiła oprzeć się, by spojrzeć, a gdy już spojrzała, szybko przerzucała kartkę na drugą stronę. Oglądała kolejne kolorowe obrazki, jednak w myślach wciąż żeglowała z łodziami na wzburzonym morzu. Tego wieczoru, z mocno zaciśniętą dłonią na metalowej klamce okna, wpatrywała się na biegnące krople deszczu po szybie, niczym w żółte punkciki burt powracających kutrów na zburzonym morzu. Podążała ich śladem prowadząc bezpiecznie do brzegu i drżała, gdy zbliżały się do białej framugi, - kipiącą pianą wypiętrzonych fal rewę - ostatnią przeszkodę przed bezpiecznym lądem. Bum! Odskoczyła od okna wystraszona głuchym uderzeniem. Gdy ochłonęła, zobaczyła szare skrzydła gołębia niezdarnie odlatującego z ceglanego parapetu, na który spadł po uderzeniu w szybę, zepchnięty zapewne przez silny podmuch wiatru. Gabriela usiadła z wrażenia na krzesło i roztrzęsiona próbowała zapanować nad przyśpieszonym oddechem. Spoglądała na kolanach i drżące dłonie, wciąż zaprzątnięta myślą o kutrach i ich losie. Gdy oddech się wyrównał, wrócił spokój; zamknęła powieki i dopłynęła żółto-czarnymi łodziami bezpiecznie na ląd, gdzie razem z innymi dziećmi biegła radośnie do ojców, którzy wyciągali łodzie i klarowali w pośpiechu sprzęt przed naciągającą nocą.

Gdy obudziła się, dochodziła szósta rano - pora, by rozpocząć dzień i codzienne obowiązki. Ciężka głowa powoli podnosiła się z poduszki, a za nią sztywne ciało. Gabriela postawiła nogi na zimnej podłodze i po ciemku podeszła do stołu, by zapalić lampę. Z mroku wyłaniał się mały pokój z kilkoma meblami rzucającymi w półmroku cienie na podłogę. Stała i w skupieniu wsłuchiwała się w odgłosy za oknem. Nie słyszała nic; wiatr musiał ustać, na dworze było spokojnie. Wzięła szlafrok z krzesła i ubrała go szybko. Już chciała skierować się do drzwi, gdzie w rogu stała miednica z wodą, ale zmieniła zamiar i podeszła do okna. Na zewnątrz panował jeszcze półmrok, latarnie rzucały światło pionowo na pusty o tej porze chodnik. Rząd topoli stał nieruchomo, uśpione odpoczywały po nocnej wichurze. Było za ciemno, by dostrzec, jak zostały ogołocone z wielu gałęzi (leżały teraz bezwładnie na pobliskich ulicach i trawnikach). Aż trudno było uwierzyć w tę ciszę i bezruch, gdy pamięta się rozdrgany świat z wczorajszego wieczoru, westchnęła i wtedy poczuła, jak wkrada się na nowo zimnym dreszczem wewnątrz jej ciepłego od snu ciała.

Choć zajęta codziennymi obowiązkami, skupiona na przygotowaniu śniadania i podaniu do stołu, czuła wewnętrzny lęk przed czymś nieznanym, nieokreślonym; bała się go, a właściwie tego, co ma przyjść. To przez ten wiatr, przekonywała siebie, mając nadzieję, że to uspokoi rozkołatane serce i odgoni tępy ból w głowie. Przystawała wtedy i brała głębszy oddech. Zaniepokoiło to panią domu; podniosła z nad talerza głowę i spojrzała z zaciekawieniem na Gabrielę, która pośpiesznie wyszeptała "Przepraszam" i zniknęła szybko w kuchni, by po chwili pojawić się i donieść świeży chleb na stół.
- Czy wszystko w porządku?
- Tak, proszę pani. Bardzo przepraszam za to głośne westchnienie, ale miałam zły sen, który nie chce mnie opuścić.
- A co też Ci się śniło? - Pani odłożyła sztuce i zerknęła na męża, który pod naporem jej spojrzenia przestał czytać gazetę i również skierował wzrok na Gabrielę.
- Oj, to nic takiego - krygowała się - to przez ten wiatr. Nie ma czym Państwa niepokoić.
- Możesz nam opowiedzieć. Chętnie posłuchamy.
- Niestety beze mnie. Na mnie już czas - rzekł pan domu. Dopił herbatę i szybko wstał od stołu.
- Pójdę do kuchni i przygotuje panu termos z ciepłą kawą. Proszę poczekać. - Gabriela wykorzystując pretekst skinęła i wyszła szybko z salonu do kuchni. Nie miała ochoty kłamać, co jej się śniło, a tym bardziej opowiadać o uczuciu lęku, który wciąż z nią był. Po chwili przyszła pani, wzięła od niej przygotowany termos i podała mężowi żegnając go przy drzwiach. Wróciła do kuchni i ponownie spojrzała wnikliwie na Gabrielę.
- Widzę, że jesteś przemęczona.
- Bardzo przepraszam. To pewnie od niewyspania. Źle spałam dzisiaj - Gabriela schyliła głowę i wbiła wzrok w podłogę. - Zaraz dojdę do siebie. Wyjdę po zakupy, to świeże powietrze zaraz mi dobrze zrobi.
- Wtedy też tak mówiłaś i…  zostałaś w domu.
- To już się więcej nie powtórzy - odrzekła przestraszona Gabriela, widząc malujący się na twarzy swojej pracodawczyni niepokój. - To tylko zły sen. Nic więcej. Przyrzekam.
- Nie wracajmy już do tego - przerwała pani. - Proponuję, żebyś wzięła sobie dzisiaj dzień wolny. Sama pójdę na rynek i zrobię zakupy.
- To bardzo miłe z pani strony, ale ja już się dobrze czuję.
- Nie trzeba! Niech Gabriela się ubierze i wyjdzie na spacer, by zaczerpnąć świeżego powietrza! Tylko niech wróci przed czwartą i przygotuje obiad na piątą.
- Dobrze, proszę pani. Będę na pewno.

Wyszły razem. Pożegnały się przy drzwiach kamienicy; pani ruszyła w prawo w kierunku rynku, a Gabriela po chwili zastanowienia poszła w stronę Strzyży; myślała o spacerze po parku wzdłuż rzeki. Ból nie opuszczał - wciąż czuła pulsujący ucisk w głowę jak ciężar niewidzialnej cegły schowanej pod kapeluszem. Byłby do zniesienia, gdyby nie jego wszechobecność. Stanęła rozkojarzona i zapominając o celu podróży próbowała zająć czymś myśli; rozglądała się uważnie po okolicy.

Ulica Brunshöferweg zbierała się po wczorajszej wichurze. Na chodniku leżała walcowa budka kiosku, który stał niedaleko przystanku - można było w nim kupić codzienną gazetę i papierosy, zanim wsiadło się w tramwaj czekający na odjazd. Kilka gałęzi leżało w przydomowych ogródkach tarasując wejście do kamienic. Strażacy razem z dozorcami usuwali je i kładli na furmankę stojącą na poboczu ulicy. Z przodu koń spokojnie patrzył przed siebie, strzygąc przyjaźnie uszami; wydawał się znosić ze spokojem odgłosy piły i trzaski dobiegające z tyłu. Spojrzała na niebo i zobaczyła postrzępione warstwy chmur pędzące wysoko nad dachami miasta - niemi świadkowie zdarzeń. On tu nadal jest, tylko hula na górze - pomyślała o wczorajszym wietrze. I wtedy zobaczyła stojący na przystanku tramwaj numer 9. Przeszła ulicę i ruszyła w stronę pojazdu. Minęła główny wagon Bergmana i po metalowym podeście, trzymając się zimnej poręczy, weszła do jego przyczepy. Usiadła na drewnianej ławce i spojrzała za okno.
- Szanowna Pani ma bilecik? - Konduktor wyrósł nagle za pleców.
- Nie, nie mam. Jeden normalny do…  Brzeźna, poproszę.
- Powrotny? - Spojrzał na Gabrielę, a na jej twarzy napotkał grymas zdziwienia.
- Powrotny czy w jedną stronę? - powtórzył pytanie.
- Jeden bilet - podniosła wzrok - w obie strony. - Schyliła głowę, by znaleźć portfel w torebce.
- To będzie 15 fenigów.
- Proszę. - Wyjęła dwie monety i wręczyła konduktorowi. Ukłonił się, po czym podszedł do pasażera siedzącego przed nią.

Starszy pan przerwał czytanie, złożył gazetę na pół i położył na kolanie.  Zapłacił za bilet, a otrzymaną resztę schował do kieszeni płaszcza. Potem rozłożył gazetę szeroko przed sobą i zaczął ponownie przeglądać strony z lokalnymi wiadomościami.

"Samobójstwo pod kołami autobusu" - Gabriela przeczytała wytłuszczony napis spoglądając z nad ramienia starszego pana. Dyskretnie wspięła się wyżej na ławce, by lepiej widzieć i w skupieniu czytała treść komunikatu napisaną małymi literami: "na Wielkiej Alei o godzinie ósmej wieczorem rozegrał się tragiczny wypadek. Młoda kobieta rzuciła się pod koła nadjeżdżającego od strony Gdańska autobusu kursującego między Gdańskiem a Sopotem. Koła autobusu przeszły przez ciało nieszczęśliwej, zniekształcając je straszliwy sposób". Jaka straszliwa śmierć - pomyślała przejęta. Przechyliła głowę w prawo, żeby przeczytać w drugiej kolumnie: "ofiarą samobójstwa jest obywatelka polska, lat 27, służąca Teresa Schwemin, mieszkająca w Gdańsku przy ulicy Szerokiej 61. W torebce ręcznej znaleziono oprócz paszportu list adresowany do mieszkającej w Gdańsku siostry, Anny Schwemin, w którym donosi, że dobrowolnie popełnia samobójstwo". A jednak to nie był nieszczęśliwy wypadek! - przestraszyła się.
- Może chce szanowna pani przeczytać? - Starszy pan odwrócił się do niej, składając gazetę. - Ja już właściwie skończyłem, więc proszę - i podał zmieszanej Gabrieli. Przez dłuższy czas czuł na sobie czyiś wzrok i kątem oka zobaczył odbicie w szybie kobiety w średnim wieku, siedzącej za nim i wpatrującej się za jego plecami w gazetę.
- Nie, dziękuję i bardzo pana przepraszam - powiedziała zawstydzona.
- Pani przyjezdna? - Przyglądał się jej uważnie. - Wyczuwam nietypowy akcent.
- Tak, przyjechałam z Łotwy. Mieszkam tu od prawie roku. Jestem służącą.
- Ach tak, teraz poznaję. Coraz częściej słyszę go na ulicach. Zdecydowanie inny niż ten, którym mówią Kaszubi czy Danziger. Ale to nie jest najistotniejsze, osobiście mi to nie przeszkadza. Grunt, że porozumiewamy się tym samym językiem.
- Tak - odpowiedziała cicho. Jak bardzo chciała, żeby daj jej spokój i odwrócił się z powrotem! Nie lubiła rozmawiać z ludźmi na mieście i milczała, kiedy tylko mogła, bo wiedziała, że jej akcent zdradzi ją natychmiast. Tak, jak teraz.
- Samotnej kobiecie w obcym mieście nie jest pewnie łatwo? - zagadnął po chwili mężczyzna. - Ma pani jakąś rodzinę w mieście?
- Nie, nie mam.
- Tak - zadumał się - może to brak asymilacji prowadzi do takich makabrycznych sytuacji? - tu wskazał palcem gazetę i notatkę o samobójstwie. - Szczerze nie rozumiem, co się musi wydarzyć, że młodzi ludzie decydują się na taki desperacki krok?! Czasem myślę, że są po prostu za słabi. Brak im determinacji i z byle powodu poddają się. A może nieszczęśliwa miłość? Ale to nadal nie powód by nie trwać na posterunku! -  Głośno spuentował w żołnierskim tonie, lecz zaraz dodał ciszej:
- Chyba że to wołanie o ratunek?
Gabriela w milczeniu przytaknęła głową. To dobre usprawiedliwienie własnej nieczułości, pomyślała, a on jakby czytając w jej myślach ciągnął ten wątek dalej:
- Ale mówić tak, to jakby nie rozumieć, co samobójca chce nam powiedzieć. Nie chcemy słyszeć, bo może sami się boimy? Patrząc na obecny świat można przerazić się życiem i dojść do wniosku, że nasz byt jest całkowicie obojętny na fakt istnienia. Zamilkł i zatopił wzrok w przeciwległym oknie wagonu. Gabriela czuła, jak te słowa tłoczą się, fermentują zapachem strachu w jej głowie, która nie mogąc pomieścić tych wszystkich lęków, zaraz pęknie! Nerwowo poruszyła szyją w prawo i lewo, rozglądając się po pustym tramwaju.
- Proszę mi wybaczyć. Nie chciałem pani wprowadzić w zły nastrój - odezwał się po chwili. - Takie komunikaty jak ten zmuszają mnie do smutnych refleksji nad światem, w którym żyjemy. Czyż przez swoją obojętność na ludzkie cierpienia nie wydaje się on czasami jedynie gigantycznym zegarem nakręcanym obojętną ręką Boga lub co gorsza mitycznym Saturnem, okrutnie pożerającym swoje dzieci?! Widzi pani, jako starszy już człowiek, wiele dane mi było w życiu zobaczyć i przeżyć. Stąd też we mnie takie smutne przemyślenia. Zastanawia mnie jednak, skąd młodzi ludzie, tacy jak owa nieszczęsna kobieta, znajdują sobie tyle pewności, że jedynym słusznym wyjściem jest śmierć? W którym momencie nadzieja przegrywa z przeświadczeniem, że wstąpiło się już na równię pochyłą i zmierza nieuchronnie w stronę degradacji ciała i duszy?!
Przerwał. Nadal spoglądał w okno.
- Nie zależnie od powodu - dodał. - Musi być jakiś ostatni impuls, który popycha ich w ostateczność.
- Może wiatr - odpowiedziała cicho, a mężczyzna spojrzał na nią stropiony; otworzył lekko usta, jakby szykował się by zadać pytanie, lecz w tym momencie konduktor przeszedł po wagonie zamykając drzwi, pociągnął za wiszący u góry sznurek i dał motorniczemu znak do odjazdu. Tramwaj ruszył.

Gabriela spojrzała przez okno. Starszy pan odwrócił się do przodu i powrócił do czytania gazety. Spoglądała w milczeniu na ludzi idących powoli chodnikiem; nikt z nich nie walczy już z wiatrem, przemierzają ulice równomiernym krokiem. Przypomniała sobie kobietę, którą obserwowała wieczorem. Jej ruchy wskazywały na desperację, a może złość - na świat, wichurę i to wszystko, czemu nie zamierzała się poddać. Może ta determinacja zaprowadziła ją prosto pod koła nadjeżdżającego autobusu na Wielkiej Alei? Dochodziła ósma wieczorem, niedługo potem zegar wybił pełną godzinę. Może to była Teresa? Nie, to mało prawdopodobne, zresztą gazety lokalne nie zdążyłyby podać tej wiadomości zaraz na drugi dzień. Chyba, że jakiś żurnalista właśnie znalazł się na miejscu i z razu pobiegł z powrotem do redakcji? Nie, to raczej niemożliwe - chaotyczne myśli błądziły po głowie Gabrieli, gdy tramwaj dojeżdżał na Maksa Halbego. Za oknem mignęła sylwetka księdza stojącego na środku placu z rękoma założonymi na plecach, a na ulicy Poligonowej młoda kobieta prowadziła za rękę chłopca z przewieszonym przez ramię białoczerwonym bębenkiem. Dwóch mężczyzn w roboczych ubraniach szybkim krokiem kierowało się w stronę tramwaju.

Robotnicy byli w średnim wieku, z kilkudniowym zarostem i podkrążonymi oczami wyglądali na zmęczonych albo przepitych. Usiedli naprzeciwko na podwójnej ławce i spoglądali apatycznie w okno.
- Josef B. załapał niezłą fuchę - odezwał się jeden z nich. - Takiemu to się poszczęściło.
- A co robi? - zapytał ten, który siedział bliżej okna. Odwrócił głowę i świdrował małymi, trudno dostrzeganymi w cieniu powiek oczami kolegę.
- Robi beczki dla Otto Josta w Nowym Porcie.
- Beczki?
- A właśnie że beczki. Tysiące beczek! Wszystkie na eksport do Ameryki.
- Do Ameryki?
- Znieśli prohibicję, to zaczęli produkować alkohol i gdzieś go muszą trzymać, przecież nie wypiją wszystkiego od razu! - zaśmiał się głośno, a kolega zawtórował mu po chwili.
- Popatrz, jaki ten świat jest dziwny - powiedział. - Gdzieś tam daleko coś się dzieje, a wpływa na życie tu.
- Taaak…  - przytaknął leniwie drugi. - Ale nie na wszystkich. Takiemu Josefowi to owszem, życie się zmieniło, nie sterczy na moście przy Dworcu Towarowym i nie jeździ do portu, by załapać coś do targania na plecach za kilka marnych guldenów. Ale nam…
- Dziś może się poszczęści. Słyszałem, że przez wczorajszy sztorm dużo statków czeka na redzie na wyładunek. 

Słuchała ich, jak ochrypłym głosem rozmawiali wolno, z trudem składając słowa w pełne zdania. Bez entuzjazmu wymieniali się informacjami i zdawało się, że bez obustronnego zainteresowania. Tramwaj mijał ostatnie kamienice na Brosenerweg, za którymi wyłonił się po lewej stronie rząd wysokich drzew otoczonych cmentarnym płotem; słyszała, że to miejsce spoczynku skazańców i samobójców. Tramwaj przystanął na mijance i czekał, aż nadjedzie skład z kierunku Brzeźna. Gabriela przyglądała się wątłym drewnianym krzyżom, krzywo sterczącym z kopców ziemi pokrytych drobną warstwą śniegu. Większość grobów nie miała płyt, wyglądały jak kretowiska rozrzucone chaotycznie pomiędzy alejkami drzew. Podświadomie szukała świeżego grobu, ale znów przyłapała się na tym, że to za wcześnie. Zresztą, nie każdy samobójca był tu chowany; jej rodzina mogła wystarać się o pogrzeb na rodzinnym cmentarzu. A ona miała rodzinę w mieście, zostawiła przecież pożegnalny list do siostry - wciąż myślała o Teresie.
Dlaczego akurat autobus? - zastanawiała się - to musiałaby być straszna śmierć! Nie nastąpiła od razu, poturbowana przez ciężkie koła pojazdu czuła ból! Może tak ogromny, że straciła przytomność i śmierć zabrała ją nieświadomą? Czy był to impuls czy też zaplanowana akcja? Trudno było Gabrieli ogarnąć ten desperacki krok. Szczerze ją podziwiała - to wymagało na pewno odwagi, by zejść nagle z chodnika i stanąć na wprost oślepiających reflektorów zbliżających się szybko ulicą. Przerażała ją ta wielka determinacja, która pozwoliła zakończyć młode życie w tak szybki, dynamiczny sposób. Mogła przecież, w zaciszu domowym, odkręcić kurek z gazem świetlnym i spokojnie usnąć z opartą bezwładnie głową na stole kuchennym - ostatni akt melancholii. Czy był to więc krzyk rozpaczy, a może nie chciała sprawiać dodatkowej przykrości rodzinie, pozorując wypadek? Rzeczywiście, tak mogło być - pomyślała - lecz po co ten list w torebce zaadresowany do siostry? Znów była w kropce. Lekko zachwiała się na siedzeniu - tramwaj skręcił gwałtownie w prawo, kierując się ulicą Danziger Strasse w stronę Brzeźna.
Rozejrzała się po wagonie. Zamyślona nie zauważyła, że wypełnił się do połowy - wszystkie miejsca siedzące były zajęte. Dwóch znajomych robotników wciąż siedziało na tej samej ławce. Ich twarze wydały się jeszcze bardziej szare i zmęczone; bezwiednie wpatrzone w okno tramwaju, z podłużnymi bruzdami na policzkach odbijały się w oświetlonej słońcem szybie. Przypatrywała się ich bulwiastym nosom sterczącym nad popękanymi ustami, spragnionymi zapewne jakiegoś napoju, który wyrwałby ich z chwilowego marazmu. Może to jest sposób na przetrwanie - ten bezrefleksyjny rodzaj autodestrukcji odmierzanej monotonią dnia na wpół świadomie przeżywanego, gdy kupują flaszkę jałowcówki za zarobiony grosz i upijają się do nieprzytomności? Oni nie muszą skakać pod pędzący autobus. Zabijają się na raty - westchnęła.

Za oknem tramwaju zbliżała się ciemna, ceglana bryła hotelu Deutsches Haus przedzielona po środku drewnianą podłużną werandą z ozdobnym zwieńczeniem w kształcie trójkąta nad wejściowymi drzwiami. Prowadziła do nich wąska dróżka od strony ulicy przez małą bramę z nisko zawieszonym szyldem w okalającym budynek płocie.
Pisk metalowych kół trących o szyny wyrwał z zamyślenia Gabrielę; tramwaj zwalniał przed zakrętem, by zatrzymać się na przystanku. Zobaczyła przed sobą rząd drzew nadmorskiego parku. Postanowiła pojechać jeden przystanek dalej i przejść się jego alejkami.

Wysiadła i ruszyła wąską ścieżką w stronę skweru, na którym z dala widniała pergola wsparta na drewnianych, ozdobnych słupach. Szła powoli rozglądając się dookoła. Mijała po bokach niskie krzaki, których noga ludzka nie była w stanie przekroczyć w wiosenno - letnią porę, a dziś pozbawione liści ze sterczącymi gałęziami były jedynie marnym wspomnieniem bujnych zarośli. Przy jednej z olch stał oparty o pień brzozowy krzyż. Na myśl przyszedł jej obraz dzikiego pochówku, więc rozejrzała się instynktownie po okolicy, ale nie dostrzegła nigdzie żadnego kopca czy wzniesienia ponad uschnięte trawy. Przeszła przez krzaki i podeszła przyjrzeć się z bliska: górna cześć była przybita zardzewiałym gwoździem do drzewa, a po środku mały aluminiowy Jezus spoglądał w niebo umęczoną twarzą. Gdzie byłeś Boże? - pomyślała. Czy mogłeś jej pomóc? Zawróć z powrotem do domu? Rozpalić na nowo nadzieję, którą zdołała unicestwić tuż przed tym jak podjęła swój ostateczny krok. A może to rozbudzona nadzieja, zwracając się przeciwko rozpaczy, skutecznie  otworzyła drogę i pchnęła do skoku - na drugą stronę lustra - lub w nicość, jeśli nic tam nie istnieje? Ja wciąż o niej myślę! - Czuła, że drży.
Wróciła na drogę i skierowała się w stronę placu. Przeszła obok pergoli, opustoszałej o tej porze, z gołą kratownicą na dachu, z której zwisały suche pnącza bluszczu. W dali pośród drzew górowała bryła pomnika ku czci poległych żołnierzy 17 Pułku Artylerii Pieszej, wyrosła na jednym z betonowych schronów Baterii Plażowej,  rozsianych w kilku miejscach wzdłuż parkowych alejek. Trudno było je dostrzec; wkopane w pofałdowane podłoże, porośnięte z góry trawą i krzewami ukrywały się przed okiem spacerujących letników z pobliskich zakładów kąpielowych. Mijała właśnie jeden z nich, gdy zobaczyła małą pluszową zabawkę - z przybrudzonym futerkiem, czarnym noskiem i oczami, biały miś leżał samotnie na skraju alejki. Podniosła go i spojrzała w jego twarz. Zobaczyła smutek i tęskny wzrok. Ktoś go opuścił - pomyślała. Podeszła do bunkra i położyła dziecięcą przytulankę w widocznym miejscu, na pokrytym zielonym mchem betonowym stropie. - Może wróci i zabierze.
Zerwał się wiatr. Poczuła na policzkach zimny powiew świeżej bryzy, a zaraz potem narastający ból, zamykający powoli pierścień ucisku wokół głowy. Pojawił się w znów lęk - wewnętrzny niepokój, trudny do określenia. Za dużo wrażeń jak na jeden spacer, próbowała uspokoić się. Ruszyła dalej. Po obu stronach drogi stały drewniane ławki; pokryte białą farmą z widocznym na krawędziach brudno-zielonkawym nalotem. Tak popularne w latem, dzisiaj odpychały swą pustką i chłodem siedziska. Spojrzała w górę, by zaczerpnąć powietrza, lecz zamiast otwartej przestrzeni nieba, zobaczyła zamknięte sklepienie z rozłożystych gałęzi drzew rosnących wzdłuż alei. I odniosła wrażenie, jakby znalazła się w tunelu o jednym tylko wyjściu; szła wąskim korytarzem przed siebie, bez możliwych wyborów i innych dróg, zmierzając w jedynym dostępnym kierunku - w stronę szumiącego w oddali morza.
Wąska alejka zaprowadziła Gabrielę wprost do Hali Brzegowej przy molo. Przeszła obok budynku i skręciła w lewo w drogę prowadzącą do osady rybackiej. Szła wzdłuż drewnianego płotu, za którym stały małe ceglane domki ze spadzistymi dachami i drewnianymi szopami po bokach podwórka. Po prawej stronie pomiędzy wbitymi w piasek drągami suszyły się rozwieszone sieci. Za nimi rozpościerał się szeroki pas plaży. Podeszła nad brzeg, stanęła i spojrzała na wzburzone morze.

Martwa fala przetaczała się w stronę brzegu wypiętrzając na rewach, by potem uderzając z impetem w dół rozlać się szeroko i płasko, zanim wdrapie się po mokrym piasku na plażę. Na rozbujałej tafli unosiły się mewy; leniwie lustrowały aksamitną plamę zatoki otoczonej żółtą obwódką, ciągnącą się aż po ciemną Kępę Redłowa. Z drugiej strony widziała białe molo na tle portowego falochronu i sterczących wysoko ponad konary drzew dźwigów. Odwróciła się i ruszyła w przeciwnym kierunku, szlakiem drobno połamanych muszli wyznaczających linię przyboju nocnego sztormu.
Wilgotny piasek uginał się pod ciężarem butów, zostawiając wyraźny ślad. Wpatrywała się w błyszczące ziarenka odbijające promienie słońca, prześwitującego przez szybko płynące na niebie chmury. Poczuła nagłą lekkość, beztroskę, obojętność, i było jej z tym dobrze. Nie istniało potem ani przed. Całą swoją wolę istnienia skupiała na kolejnym kroku po grząskim piasku, uważając, by nadchodząca fala nie zmoczyła jej stóp. Nic więcej, nic mniej. Życie z lękiem i strachem zniknęło w swej trzęsącej się jak galareta formie, a przybrało postać szerokiej drogi zamkniętej między piaszczystą plażą a horyzontem nieba.
Mogłaby tak iść bez końca, lecz jedna z fal wdrapała się wysoko na brzeg i niebezpiecznie zbliżyła do jej butów. Uciekła w ostatniej chwili skacząc na palcach. Przypomniało to jej ulubioną zabawę na plaży - pojedynek z morzem. Zdjęła skórzane rękawiczki, podeszła bliżej i na mokrym piasku napisała: "JA". Nie musiała długo czekać, by jedna z fal zmazała napis, nie zostawiając po nim najmniejszego śladu. Stanęła trochę dalej i wyrysowała nogą słowo: "JA". Wiedziała, że i tym razem nie będzie to trwało długo, ale musiała jakoś wciągnąć morze w tą grę. A ono, niczego nieświadome, podjęło wyzwanie i wysyłając zaledwie kilka fal zniszczyło pozostawiony na plaży ślad. W końcu nadszedł moment próby, gdy Gabriela odsunęła się poza granicę przyboju oznaczonego linią suchego piasku i wyrysowała głęboko piętą słowo: "JA". Czekała i wyzywająco spoglądała na swojego przeciwnika. Choć mając w pamięci poprzednie potyczki, rosła w niej nadzieja, że tym razem może wygrać. Kolejne fale prężyły się i płaszczyły czoło, by dosięgnąć napis, lecz na próżno - Gabriela triumfowała. Czuła jak nadzieja rozlewa się po ciele i gorączkowo szepcze do ucha: "Jak się uda, wszystko się ułoży". Dla pewności przeczeka jeszcze te kilka następnych fal, zanim odtrąbi zwycięstwo. Jedna. Druga. Trzecia. Jeszcze dwie i po nich koniec: pierwsza i… wszystko na marne.
Patrzyła na rozmyty niewyraźny napis, który wsiąkał powoli w tło plaży. Na co liczyła, naiwna? Przecież jeszcze nigdy nie wygrała! Morze zawsze dopadło "ją"; nie zostawiając najmniejszego śladu zabierało "ją" wraz z falą w otchłań niepamięci. To była ta bezwzględna siła, o której doskonale wie, a mimo to próbuje z nią walczyć. Każdego dnia, gdy mniej lub bardziej świadomie zostawia ślady po sobie, ale tak jak napis na piasku przestał istnieć, tak i ona rozpłynie się, zniknie z powierzchni życia, by  utonąć w ciemnej głębinie zapomnienia. Na co więc czekać? - powiedziała głośno i ruszyła w stronę mola.

Z miasta, Gazeta Gdańska, Nr. 29/34.


Źródła:
  1. Z miasta, Gazeta Gdańska, Nr. 20, 29 (Rocznik 1934)